- Dzień dobry - usłyszałam. - Młodszy aspirant Michał
Kowalski, powiatowa komenda policji.
Przez uchylone drzwi wdarło się do przedpokoju mroźne, ostre
powietrze.
- Dzień dobry - odpowiedziałam, zapinając guziki przy
swetrze.
To nazwisko. Znałam przynajmniej ze dwudziestu Kowalskich,
ale żaden z nich nie był policjantem. Ten Kowalski był jeszcze młody, na oko
trzydziestokilkuletni blondyn średniego wzrostu o nerwowych ruchach. Na jego
czerwonej od mrozu twarzy widoczne było napięcie, które starał się zamaskować
służbowym, nienaturalnie wysokim tonem głosu.
- Chłodno dziś - powiedział, pokazując legitymację służbową.
- Będzie z minus dwadzieścia pięć.
- Owszem... - przytaknęłam. - Czy pan w sprawie pogody
właśnie? - zażartowałam.
Zaczął dreptać w miejscu jak chłopczyk, który chce do
łazienki za potrzebą.
- Wolałbym porozmawiać w środku - wydukał wreszcie. - Ja w
sprawie pani sąsiada, Kazimierza Wiśniewskiego, zamordowanego dzisiejszej nocy.
Usiedliśmy w salonie. Jaskrawe styczniowe słońce zaglądało
przez oszklone drzwi tarasowe. Zrobiłam herbatę. Aspirant Kowalski posłodził
trzy czubate łyżeczki, liczyłam w myślach, jedna, druga, trzecia. Potem zaczął
mieszać, z uwagą śledząc wirujący po powierzchni płynu plasterek cytryny. Był
tak na nim skoncentrowany, jakby ten plasterek awansował nagle do rangi
najważniejszego na świecie, jakby stanowił pępek wszechświata. Milczeliśmy.
Zaczynało to być irytujące.
- A więc nie zauważyła pani nic podejrzanego? - zapytał w
końcu. - Nic, co mogłoby pomóc nam w rozwikłaniu tej sprawy? Jest pani
najbliższą sąsiadką. Proszę pomyśleć...
- Nie mam nad czym myśleć - przerwałam mu w pół zdania. -
Nie widziałam nic podejrzanego, przynajmniej wczoraj...
- Przynajmniej wczoraj? - czepił się tych słów jak koła
ratunkowego. - A więc jednak coś panią zastanowiło, zaniepokoiło, zwróciło pani
uwagę... Wcześniej? To znaczy zanim doszło do morderstwa?
To jego denerwujące "a więc".
- Podejrzane było to, że Wiśniewski przez tyle lat znęcał
się nad rodziną, pił, katował żonę i dziecko, ale mimo zgłoszeń sąsiadów i
samej krzywdzonej, żadna instytucja uprawniona do ścigania takich draniów nie
zainterweniowała skutecznie.
- A więc ofiara mogła mieć wrogów ze względu na swoją
słabość do alkoholu i częste, pijackie wybryki. - Zapisał w wyjętym z kieszeni
notatniku.
- Niech pan nie nazywa go ofiarą! - zaprotestowałam. -
Ofiarą była jego rodzina, a on zwykłym łajdakiem!
- A więc pochwala pani to, co się stało? - dociekał, nie
podnosząc oczu z nad notatek. - Ktoś sam wymierzył sprawiedliwość.
- Pochwalam, lecz moje zdanie jest tutaj mało ważne -
powiedziałam. - To wy prowadzicie śledztwo.
Aspirant przez cały czas robił notatki. Przekreślał coś i
znów zapisywał, jakby sporządzał listę sprawunków, które musi wykupić w sklepie
przed powrotem do domu ze służby. Wyobraziłam go sobie, jak stoi w markecie z
pustym koszykiem, spogląda na listę i marszczy czoło.
- Jeszcze jedno... - zapytał. - Wczoraj wieczorem byliście
państwo w domu. Czy ktoś to może potwierdzić?
Byłam spokojna, prawie zadowolona. Tym razem obeszło się bez
"a więc".
- Teściowa - odparłam. - Mieszka obok.
- Pytam o kogoś spoza rodziny - dociekał tamten.
- Spoza rodziny? - Udawałam, że się zastanawiam. Zmrużyłam
lekko oczy, jakby szukając czegoś w pamięci. - Tak, jest ktoś taki...
- Nazwisko, adres!
Wskazałam na laptop. Aspirant uniósł brwi na znak, że nie
rozumie.
- Nazwiska ani adresu nie podam - powiedziałam z uśmiechem.
- To są bohaterowie moich książek. Oni mogą jedynie poświadczyć, że piątkowy
wieczór spędziłam w domu przy laptopie, pisząc kolejny fragment książki.
- A więc jest pani pisarką? - Zaśmiał się. - Pisarką
dowcipów?
- Nie, thrillerów, horrorów, kryminałów.
- Wow! - Okrzyk niemalże zachwytu. - Moja ulubiona działka!
Mówi pani, że bohaterowie mogą zaświadczyć? He he...
- Owszem... - przytaknęłam. - Niektórzy co prawda mało
wiarygodni. No wie pan... psychopaci, mordercy! Muszę się panu do czegoś
przyznać... - Ściszałam nagle głos. - Ci właśnie wyrywają mi się czasem spod
kontroli.
- I co wtedy? - Aspirant był wyraźnie rozbawiony. Zamknął
notatnik. Rozparł się na fotelu. Wreszcie się rozluźnił.
- To są prawdziwe bestie, panie aspirancie. Bestie polujące
na łajdaków. Najpierw obserwacja, potem atak i mord. Usuwają ze świata
najgorsze szumowiny.
Kowalski spojrzał na mnie jakoś dziwnie. Nie uwierzył. Nigdy
nie wierzą, pomyślałam.
- Jest pani specjalistką od czarnego humoru, he he... -
stwierdził, trzymając się ze śmiechu za brzuch.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz