20 czerwca 2020

Kruszyna

Kruszyna była tam od zawsze. Rosła niedaleko płotu i co roku wytrwale pięła się ku niebu. Nie wiadomo, skąd wzięło się drzewo, kto je posadził przy brzozowym pniu ławki, na której lubiła siadywać w dzieciństwie Agnes. Może nasionko przyleciało z wiatrem, może przyniósł je ptak, a może sąsiad przywiózł z lasu. Kiedy starzec wracał z pracy, Agnes wspinała się na ławeczkę, wychylała zza płotu jak z bezpiecznej twierdzy i patrzyła na klacz Bertę ciągnącą wóz wypełniony po brzegi pniami drzew albo snopkami żyta. Przemawiała pieszczotliwie do zwierzęcia. Sąsiad cmokał głośno, gdy klacz zwalniała i zwracała łeb ku dziewczynce z nadzieją, że dziecięca dłoń obdaruje ją kostką cukru. Agnes uśmiechała się, wsuwała smakołyk w pysk ulubienicy i znikała na powrót w kryjówce. Spędzała tam długie godziny. Zatopiona w marzeniach nie słyszała matki krzątającej się po podwórku leśniczówki. Kruszyna była początkowo niemą towarzyszką jej rozmyślań. Delikatny pęd przytulony do sztachety wydawał się nieobecny. Zasłuchany w myśli dziecka uczył się tajemniczej, fascynującej mowy. Kiedy kruszyna po raz pierwszy zakwitła, Agnes usłyszała jej śpiew.

19 czerwca 2020

Powrót

Wracała. Adam miał po nią wyjechać na dworzec. Zupełnie jak za studenckich czasów, pomyślała, tylko tym razem nie będzie margerytek ani namiętnych pocałunków. Spojrzała na zegarek, jedyny prezent od Adama, który zabrała do nowego świata. Dochodziła właśnie trzynasta, kiedy pociąg wtoczył się na peron. Kiedyś to miejsce tętniło życiem, dziś dworzec zionął pustką. Przy wejściu do poczekalni stał Adam. Nic się nie zmienił, przystojny brunet, za którym oglądały się wszystkie dziewczyny w mieście. Czemu oświadczył się akurat jej? Ich małżeństwo od początku było skazane na porażkę, mimo to zgodziła się za niego wyjść. Nie kochała Adama, on za to szalał za nią, ale czy to teraz ważne... Wracała po latach, nie dla niego, nie dla tej garstki wspomnień.
- Cześć, Weronika. Wyglądasz jak zawsze pięknie... - powiedział, sięgając po jej bagaż.
Nie cierpiała tych farmazonów i Adam doskonale o tym wiedział. Prawienie komplementów uważała za puste i bezcelowe, zwłaszcza gdy mówił je każdej spotkanej kobiecie. Po co jednak wracać do przeszłości, zwłaszcza teraz.
- Nie musiałeś po mnie wyjeżdżać na dworzec, znam drogę do sądu. Autobusy przecież kursują - bąknęła i usadowiła się na przednim siedzeniu opla.
Adam milczał. Lekko przekręcił kluczyk w stacyjce, silnik zawarczał, a z głośników popłynęła muzyka. To do niego podobne, sentymentalny głupek, pomyślała zirytowana, wsłuchując się w słowa dobrze znanej piosenki.
- Masz kogoś? - zapytała jakby mimochodem, a gdy nie odpowiedział, drążyła dalej: - Dlaczego pytam? Oj, nie myśl sobie nie wiadomo czego... Po prostu zaskoczyłeś mnie! Przez tyle lat nie zgadzałeś się na rozwód, a tu nagle taka zmiana. Pomyślałam, że w grę wchodzi jakaś kobieta... Mam rację, jest ktoś? To coś poważnego, tak?
Cisza. Nawet na nią nie spojrzał, tylko mocniej nacisnął pedał gazu. Poczuła, że przyspieszają. O tej godzinie na drodze pustki, tylko od czasu do czasu przemykał obok nich tir. Zawsze bała się tych kolosów, ale od początku był z niej marny kierowca. Zazwyczaj prowadził Adam.
- Rozumiem, nie moja sprawa... - szepnęła, starając się zdusić w sobie wzbierającą złość.
Dupek, jak mogłam za niego wyjść, pomyślała. Nie różnił się niczym od innych mężczyzn. Przez pewien czas łudziła się, że właśnie przy nim odnajdzie upragniony spokój, tymczasem Adam chciał czegoś więcej. Nie była gotowa na macierzyństwo, nigdy nie będzie...
Zza zakrętu wyłoniła się kolejna ciężarówka z naczepą.
- Zawsze kochałem ciebie, Weroniko. Nie ma nikogo innego... - Głos mężczyzny brzmiał jakoś dziwnie.
Tylko na chwilę oderwała wzrok od pędzącego w ich kierunku tira. Adam był blady, ale spokojny.
- Nigdy nie będzie... - powtórzył, jakby czytał w jej myślach. - Nigdy...
Nagłe szarpnięcie, pisk opon i huk. Poczuła, jak jakaś ogromna siła wyrywa ją do przodu. Chciała jeszcze krzyknąć, zaprotestować, ale jej usta już się nie poruszyły.

17 czerwca 2020

Bajka nie dla dzieci o tym, jak niespodziewanie trafiła mi się fucha

List przyszedł z poranną pocztą. Z początku zdziwiłam się. Taki opieczętowany na czerwono? Co to znaczy? A dlaczego? A może nie otwierać? Wyrzucić? Otworzyć, przeczytać, a dopiero potem wyrzucić? Tak, otworzyć! Nie był długi. Kilka zdań napisanych komputerową czcionką z pieczęcią i zamaszystym podpisem na końcu: "Droga pani, jak pani zapewne wie, czytać lubimy, czytać chcemy i czytać będziemy. Od najbliższego roku pod nóż idą dzieła naszych wspaniałych noblistów. Będziemy czytać głośno, na co dzień i od święta, w domach, szkołach, fabrykach, firmach, bankach, sklepach i na ulicy, tam, gdzie trzeba, aby w narodzie wykuwać serce silne, twarde i nieustępliwe. Zwracamy się więc do pani o pomoc w dostosowaniu do potrzeb tej szczytnej idei dzieła naszego uwielbionego i nieocenionego noblisty - Czesława Miłosza. W osobnej paczce przesyłamy egzemplarz "Zniewolonego umysłu", podkreślone frazy należy poprawić. Z naszej strony możemy zapewnić panią o dozgonnej wdzięczności i wypłaceniu wynagrodzenia w wysokości przekraczającej pani najśmielsze marzenia."
Niedowiary! Przeczytałam znowu, a potem jeszcze po kilkakroć, aby sprawdzić, czy się nie mylę w interpretacji, i przyjęłam ofertę. Dzieło Miłosza przerabiam już dzień trzeci, a końca nie widać...
"Niezgodność słów z rzeczywistością mści się, nawet jeżeli autor działa w dobrej wierze."*
No nie, to się nie nadaje! Jakżeż on mógł napisać tak zawile? Nie da się tego czytać! To trzeba zmienić, przekomponować albo w ogóle wyciąć! Tak, wyciąć! Przynajmniej licealiści się ucieszą... 
Jaki morał z tego?
*Cz. Miłosz "Zniewolony umysł"

16 czerwca 2020

Bajka nie dla dzieci o tym, że nawet z pozoru niewinne przekleństwo może wywołać awanturę

Czasem na świecie dzieją się niewytłumaczalne rzeczy. Dziś na przykład, gdy tylko zjadłam śniadanie i zabrałam się do mycia naczyń, wypadła mi z ręki szklanka, taka zwykła, gładka, bez żadnych wzorków i grawerów. Lecąc, zahaczyła o blat kuchenny, potem o taboret babci, który niebezpiecznie zachybotał z powodu jednej krótszej nogi, a na koniec uderzyła o podłogę, roztrzaskując się z hukiem do imentu. To właśnie wtedy wymsknęło mi się brzydkie słowo. Po prostu wymsknęło się i tyle. Zdarza się każdemu! No nie mów, że nie... tobie też na pewno! I wszystko skończyłoby się pewnie na tym upadku i ewentualnym posprzątaniu szkła, ale życie jest nieprzewidywalne i lubi zaskakiwać. To niewinne przekleństwo podchwyciła ściana, bo ona lubi takie perełki i z nudów wychwytuje je uszami specjalnie do tego przeznaczonymi. Przechwyciwszy brzydkie słowo, pobawiła się nim trochę jak piłeczką, poigrała jak kotek z myszką - przestawiła w nim literki, dodała to i owo. W każdym razie bawiła się tak długo, aż w końcu znudziła się całkiem i wyrzuciła przekleństwo przez okno, kłując nim w ogon wiewiórkę skaczącą po konarze drzewa, a wiewiórka jak to wiewiórka, jest płochliwa... najpierw zapiszczała, jakby ktoś odzierał ją z rudego futerka, a potem wrzasnęła na cały pyszczek:
- Auu, mój ogon!
Nie myśl czasem, że na tym się skończyło. O nie! Wiewiórka, wściekła z bólu, wyrwała z ogona brzydkie słowo tak, jak pozbywa się spod paznokcia drzazgi i zamachnąwszy się solidnie, cisnęła nim w dzikiego gołębia, a on...
Uwierz mi, awantura zrobiła się potworna. Nie było wyjścia, spakowałam w koszyk kilka smakołyków i uciekłam gdzie pieprz rośnie.
Jaki morał z tego?

15 czerwca 2020

Wycieczka misia Tomka

Miś Tomek uwielbia odwiedzać przedszkolaków. Dzieci zawsze czekają na niego z utęsknieniem. Szybciutko jedzą obiad, sprzątają, a kiedy miś wchodzi do przedszkolnej sali, są już gotowe do powitań i uścisków. Traktują go jak najlepszego przyjaciela, uśmiechają się mile, cieplutko go przytulają, głaszczą czule po pyszczku, a potem sadzają na honorowym miejscu jak na tronie króla, żeby było mu wygodnie razem z nimi słuchać bajeczki. Miś zawsze przynosi ze sobą do przedszkola jakiś prezent. Lubi czytać, więc najczęściej jest to książeczka. Gdy już dzieci grzecznie siedzą na dywanie, zaczyna się wielkie czytanie, słuchają wszyscy - miś, przedszkolaki i panie.
Tego dnia, o którym chcę wam opowiedzieć, miś wraz z dziećmi wyszedł na plac zabaw. Świeciło piękne słoneczko, na drzewach złociły się liście klonu, a po niebie płynęły obłoki, białe i puszyste jak wata cukrowa. W taki dzień nie ma co siedzieć w przedszkolu - wycieczka na plac zabaw to wspaniały pomysł.
Miś od razu wskoczył na zjeżdżalnię, nie wiedząc, że przedszkolaki robić tego nie powinny - tak mówi regulamin. Muszą dorosnąć, pójść do pierwszej klasy, dopiero wtedy ziuuuum z góry na dół.
- Przepraszam - powiedział Miś, czerwieniąc się jak truskawka, dygnął grzecznie, przestąpił z nogi na nogę, a potem hyc... szybciutko zajął sobie miejsce na huśtawce.
Żeby polecieć w górę jak rakieta, trzeba być odważnym i mocno się trzymać. Miś to kaskader, rozhuśtał się pożądnie, siup w górę, prawie pod obłoki, nie boi się wcale, nawet nie mruży oczu, gdy się wznosi! Huśtanie jest wspaniałe! Husiu! Husiu! Ale co to? Po gałęzi drzewa kica jakieś zwierzątko! Ale piękne! A jakie zwinne! Ma długi, rudy ogon, futerko w kolorze kasztanów, milutki pyszczek, oczka jak węgielki, błyszczą w słońcu, iskierki, delikatne uszy zakończone pędzelkami.
- Kim jesteś? - pyta zachwycony miś.
- Jestem wiewiórką - piszczy zwierzątko i biegnie między drzewa poszukać wśród liści smakołyków, które zaniesie do swojej dziupli. Ach, będą zapasy na zimę!
- Pomogę ci szukać! - woła miś.
Szukają razem, tylko szeleszczą liście i ziemia się trzęsie! Dzieci im pomagają. Wiewiórka troszeczkę się ich boi, najpierw ostrożnie wycofuje się, chowa za pień drzewa, a potem kic kic i już jest w dziupli schowana po same uszy!
- Oj, dzieci - upomina przedszkolaki pani Kasia. - Bądźcie cichutko, nie krzyczcie, wiewiórka to bardzo płochliwe zwierzątko.
Pani Kamilka przystawia paluszek do buzi:
- Ciiii... Ciiii...
Przedszkolaki zaczynają chodzić na paluszkach, ostrożnie wygrzebują z liści kasztany, żołędzie, orzechy, pod świerkiem znajdują szyszki.
- To dla ciebie, maluchna... - szepczą pieszczotliwie, kładąc zebrane skarby pod drzewem, w którym wiewióreczka ma swoje mieszkanie, potem odchodzą na paluszkach, cichutko, bezszelestnie... A miś patrzy, jak zwierzątko zwinnie zanosi smakołyki do dziupli.
- Ach, jaka piękna ta wiewióreczka! - wzdycha, wygodnie siedząc na złocistych liściach klonu jak na mięciutkiej poduszeczce. - Napiszę o niej bajeczkę, o niej i o dzieciach!

11 czerwca 2020

Król mokradeł fr.6

Ania, siedząc na pniu powalonej przez wichurę gruszy, plotła wianek z bławatków i jaskrów. O tej porze roku na okolicznych łąkach rosło mnóstwo kwiatów. Było coś niesamowitego w zestawieniu tych dwóch, jakże różnych, światów – ten Ani tętnił życiem, jasnym i magnetycznym, (nie potrzebował otulać się kocem, aby utrzymać ciepło), mój z wolna pogrążał się w mroku. Czasem, kiedy wydaje się, że wszystko stracone, niespodziewanie przychodzi ratunek. 
- Zdziś świetnie potrafi opowiadać! - kontynuowała Ania. - Zresztą sama słyszałaś...
Słyszałam. W pracowni mistrza Zdzisia spędziłyśmy kilka godzin. Muszę przyznać, że zapach drewna dobrze mnie usposabiał. Może zamiast w szkole, powinnam zasuwać w pracowni rzeźbiarskiej albo w tartaku, tylko czy widok kaleczonych drzew pozwoliłby mi wieczorem zasnąć, czy nie prześladowałby mnie jęk konającego życia...  

Miś Dyzio - Pod choinką

Miś Dyzio obudził się w dobrym humorku i od razu spojrzał w okno. Na zewnątrz jak okiem sięgnąć wszystko było okryte śnieżną bielą niczym kołderką - płot, po którym skakały wróble, świerki objuczone szyszkami, żywopłot, ławeczki, a nawet winogron i słup elektryczny. Ach, jak pięknie! Nic, tylko ulepić bałwana, pomyślał miś i uśmiechnął się od ucha do ucha. Taki uśmiech to objaw szczęścia, a Dyzio tego ranka był szczęśliwy, co ja piszę, był najszczęśliwszym misiem na świecie. Od dawna nie czuł się tak wspaniale. Wygramolił się więc z łóżeczka, ziewnął, przeciągnął leniwie i usadowił wygodnie pod choinką. Miś siedzący pod świątecznym drzewkiem może oznaczać tylko jedno - prezent!
Prezenty lubi dostawać każdy, a chyba najbardziej dzieci. Taki podarowany miś znaczy dla nich więcej niż wszystkie skarby świata, kochają go całym sercem i za nic nie chcą go stracić. Dyziowi było dobrze pod choinką, mięciutko i ciepło, o wiele wygodniej niż na sklepowej witrynie. Co chwilę spoglądał na mieniące się w świetle lampek ozdoby, na srebrzyste łańcuchy, kolorowe bombki, pajacyki, aniołki, cukierki zawinięte w złotko i zdobione lukrem pierniki, spoglądał, uśmiechał się i marzył. Misie takie już są, po prostu takie się rodzą i choćby nie wiem, co się działo wokół, spostrzegają wszystko przez różowe okulary. Dyzio był marzycielem, ale nie tylko - wierzył, podobnie jak ja, że miłość jest najważniejsza na świecie, nic więcej... reszta to tylko dodatek, błyszcząca w świetle lampek ozdoba, świecidełko, które cieszy przez chwilę, a potem znika, wypala się niczym zimne ognie, złuda. Niektórzy twierdzą, że taka wiara jest naiwna, bzdurna, nikomu niepotrzebna, przeżytek. Nie słuchajcie ich! Spójrzcie na misia Dyzia, na jego rozmarzoną minkę, na cudowne, poczciwe oczka, w których przegląda się światło gwiazd - komuś takiemu można zaufać...
Wróćmy jednak pod choinkę. Kiedy jest się szczęśliwym misiem, chciałoby się podzielić tym niezwykłym uczuciem ze wszystkimi tak jak opłatkiem w czasie Wigilii. Właśnie wzeszła pierwsza gwiazdka, błyszczy mocniej niż zwykle, jakby chciała coś ważnego przekazać, zdradzić jakąś wielką tajemnicę - marzenia, nawet te z pozoru niemożliwe, czasem się spełniają, dlatego nigdy, przenigdy nie wolno z nich rezygnować! Miś Dyzio ma już swój dom, cieplutki i pachnący, wymarzony, z choinką i kolędami, a co najważniejsze - czuje się w nim kochany. Czy można chcieć czegoś więcej?

10 czerwca 2020

Król mokradeł fr.5

Zapadający zmierzch wydłużył cienie drzew rozsianych niczym rodzynki w cieście po pokrytych zielskiem łąkach. Owe cienie, bezgłośnie pełzające po ziemi, tworzyły szczególną mozaikę, niezwykle malowniczą i ekspresyjną. Patrząc na tę grę światła i ciemności, wsłuchiwałam się w pomrukiwania puszczyka. Nie bez przyczyny ptaki te kojarzono kiedyś z posłańcami śmierci i wszelakich nieszczęść. Bezwiednie zapracowały sobie na ten wizerunek samym tylko śpiewem, bardziej przypominającym demoniczny śmiech z zaświatów niż odgłosy wydawane przez istotę z krwi i kości, kruchą i delikatną, śmiertelną.


09 czerwca 2020

Miś Dyzio - Na sklepowej witrynie

Miś Dyzio nie pamięta momentu swoich narodzin, choć bardzo by chciał wiedzieć, jak to jest, gdy przychodzi się na świat... Co wtedy się czuje? Czy od razu jest się kochanym przez dzieci, czy może trzeba do tego szczypty magii? I czy z tymi narodzinami jest tak jak w misiowych opowieściach - jakby weszło się nagle do ogrodu pełnego kwiatów, pszczół i pysznego miodu albo tak, jakby po zjedzeniu papryczki schrupało się piernika z choinki? Wyobraźnia to najzdolniejszy artysta, który potrafi wszystko, nawet ze zwykłych rzeczy czyni cuda. Wystarczy tylko troszeczkę jej zaufać. Miś zamknął więc oczy, mocno zacisnął powieki i wtedy stało się coś niesamowitego, coś, czego nikt w ogóle się nie spodziewał - zamiast momentu narodzin wyobraźnia podsunęła mu zgoła inny obraz, ale o tym za chwilę...
Na sklepowej witrynie mieszka mnóstwo zabawek, a każda marzy skrycie, żeby ktoś ją kiedyś kupił, zabrał do cieplutkiego, pachnącego domu, a potem... kto wie, może pokochał całym sercem? Gdy tylko odzywają się dzwoneczki zawieszone na drzwiach wejściowych do sklepu, zabawki natychmiast milkną, ustają między nimi wszelkie kłótnie, zabawy, jakby ktoś nagle machnął czarodziejską różdżką i zatrzymał czas, potem powoli, niczym na wybiegu dla modelek jedna zabawka przed drugą stara się pokazać to, co ma w sobie najlepsze, przysłowiowy atut, który czyni ją wyjątkową, jedyną w swoim rodzaju. Dyzio jeszcze nie wiedział, co by to mogło być w jego przypadku - czy mięciutkie futerko, a może czarny guziczek nosa albo oczy błyszczące tak pięknie, jakby przeglądały się w nich wszystkie gwiazdy jednocześnie? Jestem zwyczajnym misiem... A co jeśli nie ma we mnie nic wyjątkowego, jeśli nikt nie zechce mnie kupić, martwił się, spoglądając tęsknie za okno na lecące z nieba puszki śniegu. Właśnie zbliżały się Święta Bożego Narodzenia, a to przecież magiczny czas, kiedy zdarzyć się może dosłownie wszystko, nawet coś, co wydaje się niemożliwe. Nie smuć się, misiu...
W chwili, gdy miś zamknął oczy, aby unieść się na skrzydłach wyobraźni wysoko, wyżej niż gwiazdy, do krainy fantazji, tam, gdzie o świcie rodzą się wyśnione przez dzieci pluszaki, pajacyki i lalki, dzwoneczki przy drzwiach wejściowych zadzwoniły cichutko, delikatnie, jakby trącił je wiatr albo dotknęły skrzydełka wróżki. Gdy miś usłyszał dźwięk dzwoneczków, jego mięciutkie uszy natychmiast drgnęły jak antenki, a serduszko zabiło mocno, mocniej niż zwykle. Może jakiś dobry czarodziej na ułamek sekundy zaczarował je, a może... może mądre serduszko odgadło coś, czego oczka zobaczyć jeszcze nie mogły? Tak, moi drodzy, serduszko podpowiedziało misiowi, że tego dnia wydarzy się coś niezwykłego, coś, co na zawsze odmieni jego los, jednak oczy pozostawały wciąż zamknięte... Tak bywa na świecie, że to, co ważne, przychodzi niespodziewanie, zakrada się do naszego serca, nie puka wcale, jakby chciało zrobić nam niespodziankę albo zaskoczyć nas, trochę przestraszyć, a potem utulić i pocieszyć, pokochać naprawdę.
To Co Ważne jest bardzo uparte. Jeśli raz coś postanowi, nie spocznie, dopóki nie osiągnie celu. Tamtego dnia stanęło na schodkach do sklepu i przebierając nogami dla rozgrzewki, zaczęło uważnie przyglądać się przechodzącym ludziom. Oczywiście miało w tym swój cel, na razie nieznany nikomu. Wszyscy gdzieś się spieszyli. Nerwowo spoglądali na zegarki i wzdychali ciężko, jakby zbliżał się nie świąteczny czas, ale koniec świata, kres ludzkości, totalna katastrofa. Nikt nie zwracał uwagi ani na sklep z zabawkami, ani na misia Dyzia siedzącego z rozanieloną miną na wystawie, ani na To Co Ważne powoli zmieniające się w śniegowego bałwanka. Ach, gdyby ci ludzie choć na chwilę zwolnili tempo, na pewno dostrzegliby, jaki świat jest piękny i że To Co Ważne stoi tuż obok, na wyciągnięcie ręki.
Śnieg sypał nieprzerwanie, okrywając bielą domy, samochody i ulice. Nadchodził zmierzch, a To Co Ważne wciąż stało przed sklepem z zabawkami, uparte i cierpliwe, choć zmarzło niemiłosiernie i skuliło się do wielkości śnieżnej gwiazdki, takiej, którą jeśli położycie na ciepłej dłoni, roztopi się i zniknie. Czekało... Teraz, gdy o tym opowiadam, wiem, że tak musiało być, że czasem warto na coś poczekać, aby potem sycić się szczęściem do woli, ale wtedy... wtedy bardzo się martwiłam. Ech, To Co Ważne gotowe się przeziębić, złapać katar, kaszel, myślałam ze smutkiem. Było zimno, prawie tak zimno jak w bajce o dziewczynce z zapałkami.
Zegar na ratuszowej wieży właśnie wybił siedemnastą, gdy To Co Ważne nagle się poruszyło, jakby ktoś nacisnął w nim jakiś tajemny guziczek, rozprostowało ramiona, podskoczyło w miejscu, strząsając z ubranka resztki śniegu, a potem pochyliło się do przodu, lekko ugięło w kolanach nogi i niczym skoczek na starcie odbiło się od schodka. Nie leciało zbyt daleko, o nie, przecież nie o bicie rekordu tu chodzi, nie o miejsce na podium, złoty medal, laury czy oklaski, lecz o coś znacznie ważniejszego... o to, aby trafić pod właściwy adres. Serce, w którym To Co Ważne zamieszka, nie może być przecież byle jakie, nie może być ani za ciasne, ani za luźne, musi być w sam raz, dopasowane - przytulne, cieplutkie i delikatne, a przede wszystkim zdolne do pokochania takiego marzyciela jak miś Dyzio. Ma to być prawdziwe serce wrażliwego człowieka! Autentyk! Nie jakiś bubel, w którym zawsze jest chłodno i nigdy nie wiadomo, co mu za chwilę strzeli do głowy. Musicie wiedzieć, że To Co Ważne w wyszukiwaniu właściwych serc jest specjalistą. Tym razem też wybrało odpowiednie, jakby uszyte na miarę, wymierzyło odległość i hop... skoczyło! Ach, jak tutaj miło, cieplutko, pomyślało, kiedy już znalazło się w środku, a potem... potem postanowiło, że zostanie już tam na zawsze. Usiadło sobie wygodnie, roztarło zziębnięte stópki i wzięło się do roboty.

08 czerwca 2020

Miś Dyzio - Dedykacja

Wierzycie w czary? Na przykład w to, że pluszowe misie potrafią poruszać się, uśmiechać i rozmawiać jak człowiek? Oczywiście to wielka tajemnica misiów, dlatego musicie obiecać, że nie powiecie o tym nikomu, przynajmniej nikomu z dorosłych. Oni zapomnieli, że kiedyś byli dziećmi, na szczęście nie wszyscy - niektórzy wciąż noszą w sercu iskierkę wiary w niemożliwe i to właśnie im postanowiłam zadedykować tę książeczkę. Do jej napisania skłoniła mnie znajoma, która przyjaźni się z misiem. Tak, z misiem, daję słowo, z mięciutkim, pluszowym misiem o wesołych, rozmarzonych oczkach, czarnych i błyszczących jak węgielki! To najpiękniejsza przyjaźń pod słońcem, taka, na którą czeka się przez całe życie - przyjaźń między misiem i dorosłym.


Król mokradeł fr.4

- To dobry pomysł – szepnęłam, a właściwie coś szepnęło za mnie, posługując się moją barwą głosu.
Wiem, brzmi makabrycznie, ale dla mnie wcale takim nie było. To coś jawiło się jako przyjazne, może nawet bardziej niż którykolwiek ze spotkanych dotąd ludzi, i muszę przyznać, że świetnie potrafiło naśladować Alkę sprzed roku. Bezimienny sojusznik, szybko się uczący, panaceum na wszelki ból. Pojętna, sprytna istota zdolna przetrwać w każdych warunkach, nawet w takim wraku jak ja. Byłam jej za to wdzięczna. W końcu perfekcyjnie wyręczała mnie w trudnej sztuce życia. Doskonale sprawdzała się w roli matki, żony i cholera wie kogo jeszcze. Nie nadążałam za wszystkimi wcieleniami. Zresztą to nieistotne. Najważniejsze, że wreszcie mogłam spokojnie wycofać się, zaszyć w skorupie ciszy niczym robal we wnętrzu orzecha, przeczekać trudny czas skulona jak embrion w jaju, naga, bezbronna, pozbawiona mocy decydowania. Przeczekać trudny czas…
- To dobry pomysł, Aniu – powtórzyła istota pewnym, silnym głosem Alki sprzed roku. – Opowieść Zdzisia połaskotała moją wyobraźnię. Gotowa jestem przetrząsnąć te mokradła w poszukiwaniu ich króla…


07 czerwca 2020

Król mokradeł fr.3

- Najwyższa pora spisać tę legendę! Mogłybyśmy zrobić to razem - ciągnęła wątek z nieukrywanym entuzjazmem, ale i nutką niepewności. - Jak myślisz, Alka?
Alka nie myślała. Alka ostatnimi czasy miała w głowie kołomyję, istny burdel na kółkach. Innymi słowy, w moim czerepie kotłowało się mnóstwo nieuporządkowanych myśli, których nie można było nazwać procesem myślenia. Posprzątanie tej stajni Augiasza i poukładanie na odpowiednich półkach tego, co ocalało, jeśli w ogóle ocalało coś wartościowego, potrwa wieki, pomyślałam, gapiąc się na tonące w czerni słońce. Co jak co, ale Ania miała rację. Spisanie tej legendy mogłoby przynieść wiele dobrego, tylko czy był to odpowiedni moment na podjęcie pertraktacji z diabłem, skoro zamiast duszy ma się do zaoferowania jej nędzne strzępy, wymemłane i wyplute.  

05 czerwca 2020

Smak lata

Owoce były duże i soczyste, nawet przy delikatnym dotknięciu pękały, a skapujący z nich fioletowoczarny sok brudził dłonie. Zosia zrywała je ostrożnie, omijając wyrastające z pędów duże, hakowate, wygięte ku dołowi kolce. Jeszcze wczoraj była daleko stąd, w dusznym, zatłoczonym mieście, dziś spaceruje w jaskrawych promieniach słońca i objada się owocami. Aż trudno uwierzyć, że to wszystko prawdziwe - brzezina, ściernisko, kolczaste pędy. Nacisnęła leciutko mięsisty owoc. Przez moment patrzyła, jak z wnętrza jeżyny sączy się sok, potem oblizała palce, rozkoszując się lekko gorzkawym smakiem. W upalne lato żaden owoc nie gasi tak skutecznie pragnienia jak jeżyna. Smak lata, pomyślała, zrywając z uśmiechem kolejny owoc. A więc udało się, jest tutaj znowu, jak przed laty... Obawy, że szef nie da jej urlopu, rozwiały się w okamgnieniu, gdy tylko weszła do gabinetu i usiadła na wprost eleganckiego, lekko szpakowatego mężczyzny. Szef nic nie mówił przez dłuższą chwilę, ale Zosia znała go na tyle dobrze, by wyczytać prawdę z jego siwych oczu. Zanim padło to jedno upragnione słowo, ona już wiedziała. Urlop! Wreszcie się doczekała! Miesiąc urlopu w pełni jej się należał, zasłużyła sobie po tym, co zrobiła. Sfinalizowała przecież kontrakt, który miał przynieść firmie horrendalne zyski. Miesiąc na wsi u rodziców jako nagroda za kilkumiesięczną harówkę, czyż nie brzmi to pięknie? Koleżanki patrzyły z zazdrością, gdy wychodziła z biura tanecznym krokiem. Opuszczała miasto z radością i uczuciem ulgi. Nie znosiła tego miejsca, swojej kawalerki w wieżowcu przy jednej z najruchliwszych ulic miasta, biurowca, w którym mieściła się siedziba firmy, betonu, wiecznego hałasu i smrodu. Nie powinna była stąd wyjeżdżać, osiedlać się tak daleko od rodzinnego domu, przecież obiecała... Obiecała sobie i Agnieszce... O Boże! Ile to już lat minęło od tamtego dnia? Dwadzieścia? Nie, nie dwadzieścia... Więcej! Dokładnie dwadzieścia pięć. Ach, ten cudowny szum brzeziny! Przed laty niewielki zagajnik posadzony przez ojca na kupionej od sąsiada ziemi, dziś olbrzymi, gęsty las rozbrzmiewający kaskadą dźwięków. W dzieciństwie uwielbiała to miejsce pełne tajemniczych, kuszących zakamarków, wydeptanych wśród wysokich traw ścieżek prowadzących do tylko jej wiadomych skrytek, w których znikała na całe popołudnie. Matka szukała jej czasem bezskutecznie w tym wydawałoby się bezkresnym gąszczu zieleni.
- Obiecaj, że zawsze będziemy razem, Zosiu - szeptała jej do ucha Agnieszka, kiedy ukryte w brzozowym szałasie słuchały nawoływań mamy.
- Oj, męczysz - odpowiadała zniecierpliwiona, ale chwilę później, mocno obejmując przyjaciółkę, powtarzała drżącym głosem: - Obiecuję, że zawsze będziemy razem. Przysięgam na wszystko, że nigdy stąd nie wyjadę... Przysięgam!
Potem, trzymając się za ręce, biegły między młodymi brzózkami aż do tego miejsca na polu, gdzie rosły jeżyny. Objadały się soczystymi owocami.
- Ty założysz stadninę koni, a ja będę prowadzić dom dla turystów... Zapomniałam, jak się taki dom nazywa, hm... To jakieś trudne słowo! Pa... paa... pee... Na pewno na pe! Peeee... - Agnieszka miała taki śmieszny zwyczaj drapania się po czole, gdy nie mogła sobie czegoś przypomnieć. I tym razem tarła je zapamiętale dłonią mokrą od soku. Z ciemnofioletowymi plamami na skórze wyglądała uroczo.
- Pensjonat! - podpowiadała Zosia, chcąc przerwać męki przyjaciółki, która czasem zapominała bądź przekręcała niektóre wyrazy. Agnieszka powtarzała słowo dwa, czasem trzy razy, potem śmiała się i szczebiotała dalej, jak to będzie za dziesięć, dwadzieścia lat... Lubiła planować, marzyć.
Cudowne, beztroskie czasy. Takie to wszystko było jeszcze świeże, prawdziwe, na serio. Zosia wracała do domu umorusana, podrapana, z wypiekami na twarzy, ale szczęśliwa.
- Gdzieś ty się tak upaćkała? - Matka załamywała ręce, oglądała podrapane nogi córki, brudne ręce, twarz, potem szorowała ją w wielkiej bali stojącej na podwórku. W upalne dni woda była mile ciepła.
- Bawiłam się! - odpowiadała Zosia i nurkowała, rozchlapując wodę na boki.
Kiedyś wydarzyło się coś dziwnego. Na pytanie matki o przyczynę długiej nieobecności w domu odpowiedziała tak jak zwykle, z tą małą różnicą, że wymieniła imię przyjaciółki.
- Bawiłam się z Agnieszką! - powiedziała.
Ojciec siedział wtedy na schodach. Na dźwięk imienia podniósł głowę z nad gazety i przez dłuższą chwilę przyglądał się córce. Po raz pierwszy Zosia widziała go zdenerwowanego. Matka stała nad balią ze spuszczoną głową, milczała. Dziewczynka wyczuwała jakimś szóstym zmysłem, że obydwoje są czymś mocno wstrząśnięci. Prawda miała wyjść na jaw jeszcze tego samego dnia.
Kiedy wieczorem przedostała się ze swojego pokoiku na poddaszu na dach domu, aby oglądać spadające perseidy, usłyszała dobiegającą z dołu rozmowę rodziców. Ojciec niespokojnie chodził po tarasie. Podłoga skrzypiała w rytm jego kroków.
- Ale skąd... skąd ona się mogła dowiedzieć?! - powtarzał nerwowo. - Jesteś pewna, że bawiła się dziś sama?
- Nie wiem skąd! Nie wiem... Miałam ją na oku przez całe popołudnie. Bawiła się jak co dzień sama. -  Głos matki drżał.
Zosia nie mogła pojąć, o co chodzi rodzicom. Czyżby skrywali przed nią jakąś tajemnicę? Ale co wspólnego miała z tym Agnieszka? Przyjaźniły się przecież od niedawna, zaledwie dwa miesiące. Nawet nie zdążyła zaprosić przyjaciółki do siebie, a to dlatego, że Aga zawsze znajdowała jakąś wymówkę. Rodzice nie mieli pojęcia o jej istnieniu.
- Ona nie może pamiętać Agnieszki, przecież miała wtedy trzy lata... - mówił ojciec, a jego głos dziwnie brzmiał pośród zapadającego powoli mroku, był jakiś zmieniony. - Zniszczyliśmy zdjęcia, dokumenty, wszystko...
- Nie wszystko... - ktoś nagle szepnął za plecami Zosi.
Dziewczynka zadrżała, to był szept Agi. Obejrzała się i ujrzała przyjaciółkę siedzącą kilka metrów dalej.
- Nie zniszczyli wszystkiego - powtórzyła.
- Agnieszka? Ale jak... Co ty tu robisz? - zapytała Zosia zdławionym głosem. - Zwariowałaś? O mało nie spadłam przez ciebie z dachu...
Przeszłość potrafi wrócić w zaskakującej postaci. Czasem przechodzi obok niezauważona, a czasem czule dotyka uśpione w nas struny, trąca je delikatnie, budzi, aby na nowo rozbrzmiały. Aromat dojrzałych jeżyn miesza się z zapachem wspomnień. Tej sierpniowej nocy Zosia dowiedziała się, że miała siostrę.
- Rodzice przez ten czas niepotrzebnie się obwiniali - ciągnęła Agnieszka, śledząc migocące na niebie światełko sondy. - Niepotrzebnie...
- Skąd się tutaj wzięłaś? - dopytywała wciąż oniemiała ze zdziwienia Zosia.
Nagłe pojawienie się Agi na dachu jej domu o tak późnej porze zakrawało na cud. Próbowała to sobie jakoś wytłumaczyć. Czyżby przyjaciółka wdrapała się tutaj po gałęziach rosnącej nieopodal wierzby? Co prawda jej samej nigdy nie udało się wspiąć po drzewie tak wysoko, lecz ktoś szczuplejszy i bardziej wysportowany mógłby tego dokonać. Agnieszka była prawdziwym chudzielcem i szybciej biegała. Zosia zawsze zazdrościła przyjaciółce zwinności, sama męczyła się szybko i łatwo rezygnowała z zadania. Rodzice rozmawiali coraz głośniej.
- A jeśli... jeśli ona znowu ma halucynacje? Lekarz twierdził, że to może się powtórzyć, że psychika dziecka po takim przeżyciu... - Głos matki łamał się, jakby walczyła z płaczem. - Wtedy... Zaraz po tym... Pamiętasz? Wtedy też widziała Agnieszkę...
- Przestań, na miłość boską, przestań! - przerwał jej ojciec. Nie panował już nad głosem, mówił szybko i głośno. - Nie chcę od nowa przeżywać tego koszmaru! Postanowiliśmy nigdy z nią o tym nie rozmawiać, wymazać z jej pamięci istnienie siostry. To zamknięty rozdział! Rozumiesz?
Zosia czuła, jak jej serce przyspiesza. Działy się rzeczy, których nie rozumiała. Chłód wieczoru zaczął powoli przenikać przez cienki materiał piżamy, ale dziewczynka nie zważała na zimno. Z zapartym tchem wsłuchiwała się w podniesione głosy dobiegające z tarasu. Jaką wielką tajemnicę skrywali przed nią rodzice? Dlaczego nie powiedzieli jej o siostrze? Co takiego wydarzyło się przed laty? A Aga?
- Może powinnyśmy z nią porozmawiać? - powiedziała matka już nieco spokojniej.
- Porozmawiać? - przerwał jej znowu ojciec. - Jak to sobie wyobrażasz? Po dziesięciu latach ot tak po prostu powiemy jej: Córeczko, miałaś siostrę, a teraz masz jej serce?
Serce? Zosia mimowolnie dotknęła mostka. Rodzice co prawda powiedzieli jej o przeszczepie, ale zataili bardzo istotną informację. Dawcą serca była jej siostra... Siostra, o istnieniu której nie miała do tej pory najmniejszego pojęcia.
- Tak, tak właśnie powinniśmy zrobić! - dowodziła mama. - Powiemy Zosi prawdę, o wypadku, o śmierci Agnieszki, o przeszczepie, wszystko...
Urwała, jakby nagle zabrakło jej słów. Ojciec milczał.
- Niepotrzebnie się obwiniają... - powtórzyła Aga.
Zosia widziała jedynie zarys jej postaci. Nie czuła strachu, przeciwnie miała ochotę pogłaskać przyjaciółkę po policzku, jak zwykła to robić w chwilach, gdy dostrzegała w jej oczach smutek.
- Jesteś duchem? - zapytała.
- Duchem? Nieee... Raczej wytworem twojej pamięci. Żyję dzięki tobie. Istnieję, bo tego pragniesz. Jakaś cząstka twojej podświadomości nigdy nie pogodziła się z moim odejściem. Jesteśmy związane na zawsze... - powiedziała Agnieszka - Przyniosłam ci jeżyn... Chcesz kilka?
Garść pachnących słońcem owoców, niepowtarzalny smak lata. Towarzyszył Zosi przez te wszystkie lata, kiedy tęskniła za domem. Teraz znowu jest tutaj, na wsi i słyszy wesołe szczebiotanie siostry:
 - Ty założysz stadninę koni, a ja...
- Pensjonat - kończy z uśmiechem Zosia.

Król mokradeł fr.2

Jej śmiech zawsze dobrze mnie nastrajał, lecz tym razem, wsłuchując się w niego, poczułam nieprzyjemny ucisk w żołądku, a wraz z nim zalewającą mnie falę paniki połączoną z rozdrażnieniem, które na dobre wyrwały mnie ze stanu permanentnego błogostanu. Otuliłam się szczelniej kocem, próbując nie okazać irytacji. Cokolwiek złego się ze mną działo, na pewno nie z winy Ani, przeciwnie - odkąd nasze drogi przypadkiem się zeszły, czułam, że w moim życiu zaczyna zmieniać się coś na lepsze. Anka miała w sobie ten szczególny rodzaj naturalnej świeżości, który w jakiś irracjonalny sposób wyzwalał w ludziach pozytywną energię. Ten stan udzielał się i mnie. Dzięki niej znów pisałam, a przynajmniej podejmowałam takie próby.
Puszczyk rozhukał się na dobre. Jego charakterystyczne nawoływanie niosło się echem po okolicy niczym upiorny skowyt diabła samotnie błądzącego po mokradłach. 

Miś Kudłaty poznaje wirtualny świat

Tego dnia miś Kudłaty wstał bardzo wcześnie. Dzieci jeszcze nie było w przedszkolu. Trochę smutno, pomyślał, wychodząc z koszyczka. Najpierw umył pyszczek i łapki, zrobił kilka przysiadów i już miał usiąść do śniadanka, gdy usłyszał podniecony głos lalki Zuzi.
- Jesteś pewien, że to nowa zabawka? - dopytywała. - Mogłeś przecież źle usłyszeć!
- Dobrze słyszałem - bronił się pajacyk Teofil. - Pani mówiła...
- Mówiła, mówiła... - przerwała mu zdenerwowana lalka. - Jesteś roztrzepany i na pewno coś przekręciłeś, na pewno!
- Oj, Zuziu - bąknął nieco zmieszany pajacyk. - Pani mówiła, że to niespodzianka. Nie mogę zdradzić nic więcej...
- Pewnie to jakiś nowy pluszak! - zawołał traktorek Adaś.
- Albo lalka - zahukała pluszowa sowa Berta. - Lalka na pewno!
Zuzia zrobiła się cała czerwona. Nie powiedziała nic, tylko rzuciła spojrzenie pełne gniewu, odwróciła się na pięcie i odeszła.
- Przejdzie jej - powiedział z uśmiechem pajacyk. - A tak swoją drogą, sam jestem ciekaw, jakaż to nowa zabawka kryje się w pudle.
Wszyscy byli ciekawi, a chyba najbardziej miś Kudłaty. Nowa zabawka? Pamiętał dobrze swój pierwszy dzień w przedszkolu. Słodkie wspomnienia. Gdy tylko pani Kasia wyjęła go z torebki, dzieci ze szczęścia zaklaskały w dłonie. Natychmiast podbiegły i zaczęły przyglądać się mu z zachwytem. Było tak jakoś uroczyście, tak, jakby wszystko zakwitło wokół na tęczowo. Wędrował z rączki do rączki, każdy przedszkolak przytulał go mocno, miział milutko po nosku i szeptał najmilsze słowa. Kochany Kudłaty, śpiewały serduszka, a on był wtedy bardzo szczęśliwy, najszczęśliwszy... Potem zaczęła się jego podróż po dziecięcych domach. Piękna historia.
- Ach, to były dobre czasy - westchnął ze wzruszeniem.
Pudło pełne tajemnic stało na biurku. Stoi i czeka aż ktoś je otworzy, pomyślał tęsknie Kudłaty. Ojej, kiedy ta pani przyjdzie? Każdy niecierpliwie spoglądał na drzwi do sali.
- A co jeśli w tym pudełku naprawdę jest lalka? - zaniepokoił się pajacyk Teofil.
- Spokojnie, spokojnie - rzekła sowa Berta. - Pani Kasia wie, co robi...
Jak trudno się skupić, gdy na coś się czeka. Jedna minuta wydaje się jak cały wiek. Obowiązków mnóstwo, a nic nie chce iść do przodu. Traktorek Adaś stał w miejscu, klocki po dywanie porozrzucane, pajacyk Teofil nie fikał koziołków, jak zwykł to robić co rano, pacynka Klotylda milczała.
- Sami otwórzmy to pudło! - postanowił wreszcie Kudłaty.
- Tak, zróbmy to! - przytaknął pajacyk.
I wtedy właśnie w drzwiach pojawiła się pani. Za nią gąska za gąską wmaszerowały przedszkolaki.
- Proszę panią, proszę panią! - zawołały. - Ale wielkie pudło!
- Ogromne jak słoń - powiedział Kacperek.
- Jak góra lodowa! - dodała Anulka.
- A jak dużo na nim znaczków! - zachwycał się Szymonek. - Chyba ze sto!
- Dwieście! Proszę panią, prawda, że dwieście albo milion sto? - pytał Miłoszek.
- Pan listonosz Onufry przywiózł to pudło! - zawołał z triumfem Tobiaszek. - Widziałem przez okno czerwonego malucha!
- Nic się przed wami nie ukryje - roześmiała się pani.
Podeszła do biurka, odwróciła paczkę i pokazała dzieciom adres nadawcy.
- Sklep z zabawkami, ul. Słoneczna - przeczytała.
Paczka nadeszła pocztą. Przedszkolaki podskoczyły z radości i już były przy pani.
- Hura! Nowa zabawka! - ucieszyła się Daria.
- Otwórzmy szybko! - niecierpliwiła się jej siostra bliźniaczka, Klaudia.
- Ja otworzę! Ja otworzę! - powtarzał przejęty Filipek.
- Nieee, bo ja! - dopraszał się Igorek.
- Otworzymy razem - powiedziała pani. - Tylko ostrożnie...
Papier był szary, a pod nim istne cudo. Zabawka, jakiej jeszcze w przedszkolu nie było.
- Wow! - pisnął Kudłaty. - Kolorowa walizka!
- Walizka? - zdziwił się samochodzik Teodor. - Trochę dziwna...
Wszyscy z przejęciem zaczęli przyglądać się nowej zabawce. Nigdy czegoś takiego jeszcze nie widzieli. Walizka nie walizka, jakieś dziwy.
- Lalka to nie jest na pewno - rzekł pajacyk Teofil.
- Ani maskotka - stwierdziła pacynka Klotylda.
- Może klocki? - zapytał traktorek Adaś.
- Eee, klocki też chyba nie - powiedziała lalka Zuzia. - Mnie się wydaje, że jakiś robot nowej generacji.
Pani położyła robota na biurku. Otworzyła go tak, jak otwiera się właśnie walizkę, ale zamiast przegródek na potrzebne w czasie podróży rzeczy, zabawki ujrzały niewielki ekranik i mnóstwo kolorowych przycisków z różnymi oznaczeniami.
- Ojej! Wiesz, Zuziu, chyba masz rację! - przyznał pajacyk Teofil. - To musi być robot! Ciekawe, co potrafi?
- Chodzić na pewno nie umie. Nie ma nóg ani kółek - zauważył miś Kudłaty. - Rąk też nie ma!
Pani włączyła guziczek. Robot nie poruszył się wcale. Może nie ma siły?
- Oj, chyba nie jadł śniadania - zmartwiła się pacynka Klotylda. - Ciekawe, co mu smakuje?
- Pewnie lubi frytki albo brokuły! - zaczął zgadywać dźwig Zenuś.
- A ja myślę, że taki robot pije tylko olej, żeby mu nie zardzewiały trybiki - powiedział pajacyk. - Widziałem w takim jednym filmie...
- Daj spokój - przerwała mu lalka Zuzia. - Takie nowoczesne roboty mają wbudowaną baterię i karmią się energią!
Baterię? Ale ta Zuzia mądra! Rzeczywiście, pani przypięła robotowi jakiś dziwny kabel i podłączyła go do gniazdka elektrycznego.
- Zobaczycie, zaraz się poruszy! - tłumaczyła lalka zadowolona, że wszyscy jej słuchają.
Robot się jednak nie poruszył, bo poruszyć się nie mógł - nie miał przecież nóg ani kół, ale za to zaczął mrugać i wydawać śmieszne dźwięki.
- Ding dig dang, ding dig dang.
- Przedstawiam wam Enterka - powiedziała pani. - Eneterek to nowoczesny komputer wyprodukowany specjalnie dla dzieci.
- A do czego on służy? - pacynka Klotylda spojrzała na robota podejrzliwie.
- Jak to do czego? Do bawienia się! - zawołał pajacyk. - Nie słyszałaś? Przecież pani powiedziała, że to zabawka!
- No tak - potwierdziła pacynka. - Ale zabawki, oprócz tego, że bawią, mają też uczyć. Pani zawsze nam to powtarza...
- Uczyć mądrze - dodała sowa Berta.
Enterek jest pięknie ozdobiony. Po jego niebieskiej obudowie niczym obłoczki po niebie spacerują różne postacie bajkowe. Na samym środku siedzi miś Puchatek z beczułką miodu, nieco wyżej fruwają pszczoły, a wśród nich jedna znajoma - Pszczółka Maja. Po prawej stoi Włóczykij i gra na harmonijce, po lewej tańczy Papa Smerf, tuż obok wędruje Czerwony Kapturek z koszyczkiem łakoci.
- A Enterek zna te wszystkie bajki? - zapytała Natalka.
- Oczywiście, że zna. Potrafi je również w ciekawy sposób opowiadać - odparła pani. - Zanim jednak to zrobi, musimy go oswoić!
Oswoić? Dzieci bardzo się zdziwiły. Oswaja się przecież zwierzęta, na przykład pieska albo chomika, ale nie komputer. Ojej, jak to zrobić? Zadanie arcytrudne!
- Będziemy go głaskać? - wnikała Asia.
- Nieee... - zaprzeczyła pani. - Oswoić Enterka oznacza nauczyć się bezpiecznie z niego korzystać.
- To on jest groźny? Może ugryźć jak zły pies? - dociekał Miłoszek.
- Albo jak lew? - dodała Nadia. - Enterek jest dziki jak lew i może nas pożreć?
Co to za dziwna zabawka ten komputer, pomyślał miś Kudłaty, z uwagą śledząc przemykającą po ekranie postać.
- Kudłatyyy, to jakiś twój kuzyn? - zapytał pajacyk Teofil. - Co on robi? Chodzi po tym ekranie i chodzi... z lewej strony na prawą, z góry na dół, z prawej strony na lewą, z dołu do góry! Ojej, i tak bez końca! Nie bolą go nogi?
- Ale do ciebie podobny! - zdziwiła się pacynka Klotylda, zerkając raz na Kudłatego, raz na misia spacerującego po ekranie Enterka.
Rzeczywiście, miś był bardzo podobny do Kudłatego. Te same figlarne oczka, to samo puszyste futerko i ten sam słodziutki uśmiech.
- To miś Bruno - przedstawiła niezwykłego gościa pani.
- Pojawia się i znika! - zawołał Czaruś. - Chyba ten miś jest zaczarowany!
- Troszeczkę tak - uśmiechnęła się pani. - To jedna ze sztuczek Enterka. Nazywa się animowany wygaszacz ekranu. Kiedy Enterek odpoczywa, miś Bruno spaceruje.
- A ten ani... animowy! Ojej, ale trudne słowo - zmartwiła się Martynka. - Czy on czasem też odpoczywa?
- Oczywiście! A-ni-mo-wa-ny wygaszacz ekranu odpoczywa wtedy, gdy Enterek pracuje - uspokoiła ją pani. - Zobacz sama...
Pani wyjęła z pudła jakieś dziwne urządzenie. Przypominało trochę myszkę z długim ogonem. Miało nawet oczka! Oczka i dwa klawisze. Dzieciom ta niby myszka bardzo się spodobała, a pluszowej kotce Puszce aż za bardzo. Naprężyła się i już miała skoczyć na biurko, by pobawić się nieco z myszką, gdy pani powiedziała:
- Ona wszystkim steruje...
Myszka kierowniczka? A to spryciula! Taka malutka, a wszystko ma pod kontrolą. Pani poruszyła nią lekko, miś Bruno zniknął natychmiast, a w jego miejsce pojawił się nie kto inny jak...
- Kudłaty! - krzyknęli wszyscy.
Wszyscy bez wyjątku, zabawki i dzieci.
- Hura! Hura! Kudłaty, nasz miś ukochany!
Tak, to miś Kudłaty we własnej osobie - minka zadowolona, oczka błyszczące jak gwiazdki, kokarda na szyi. Ojej, jaki śliczny portret!
- Oto pulpit Enterka, a na nim tapeta z naszym Kudłatym - uśmiechnęła się pani.
Miś poczuł, jak mu serduszko przyspiesza, pik pik, pik pik, pik pik pik pik. Kochana ta pani, zawsze o mnie pamięta, pomyślał ze wzruszeniem i spojrzał na ekranik Enterka. Ale co to? Jakaś mucha po pyszczku mu skacze! A sio, a sio, wstrętna mucho, uciekaj! Uparte musisko polazło na brzuszek...
- Ta muszka to kursor - poinformowała pani.
- Kursor? - zdziwiła się Julka. - A gdzie on kursuje?
- Kursor wskazuje - padła odpowiedź. - O tak...
I klik klik w małą, żółtą kopertę w dole ekranu.
- Klik klik - powtórzył jak echo Patryczek.
- Klik klik - zawtórował mu Alanek.
To klik klik tak się przedszkolakom spodobało, że wszystkie głośno zaczęły klikać, i Amelka, i Klaudia, i Czarek. Nawet lalka Zuzia, której przeszły już fochy, kliknęła klik klik. Ale wspaniała zabawa, na sto dwa! Pajacyk Teofil klikał bez umiaru, i klik klik, i klik klik. W końcu przewrócił się na dywan, zaczął nóżkami wywijać i śmiać się wniebogłosy.
- Teofilu, oj, przestań wreszcie pajacować - upomniała go sowa Berta, sama krztusząc się ze śmiechu.
Nagle rozległo się głośne:
- Ding dig dang, ding dig dang!
To Enterek uruchomił program edukacyjny dla dzieci. Umilkli wszyscy, a pani powiedziała:
- Teraz odbędziemy wirtualną podróż po świecie baśni.
Miś Kudłaty uwielbiał podróżować. Zawsze starannie się do tego przygotowywał. Pakował potrzebne rzeczy. Latem nad morze zabierał klapki, okulary i ręcznik, zimą w góry czapkę, kubraczek i traperki. Taka wirtualna podróż to dla misia wyzwanie nie lada. Co ze sobą zabrać? Co może się przydać w drodze? Tego miś nie wiedział i martwił się trochę. A co jeśli pani, widząc go nieprzygotowanym, powie:
- Nie, nie, Kudłaty, tym razem nie pojedziesz!
To dopiero byłby smutek. Katastrofa totalna! Nie jechać to tak, jakby stracić beczułkę miodu... Gorzej! Dwie beczułki! Ech, za mało... Trzy beczułki! Nie więcej! Taka przygoda może się już nigdy nie zdarzyć!
- Co tak wzdychasz, Kudłaty? - zapytał pajacyk Teofil. - Zamiast cieszyć się, ty się martwisz, brachu?
- A bo nie wiem, co zabrać w tę wirtualną podróż do świata baśni... - szepnął miś z rezygnacją.
- Najlepiej miodek - doradziła sowa Berta. - Miodek chroni przed wirusami.
Dzieci też nie mogły doczekać się wirtualnej wyprawy. Obstąpiły panią i z uwagą śledziły, co się dzieje na ekranie.
- A czy Enterek choruje? - zapytała Lenka, wycierając nosek chusteczką. - Czy ma czasami katarek albo kaszel?
- Czasami tak - odparła pani. - Bywa, że złapie wiruska i wtedy trzeba go leczyć.
- Syropkiem z cebuli? - dociekała Gabrysia. - Jest taki smaczniutki!
- Słodziutki jak miodek - oblizała się ze smakiem Madzia.
Pani spojrzała na dzieci z uśmiechem. Enterek zadźwięczał jakby na znak, że ma się świetnie i syropku nie potrzebuje.
- Ding dig dang, ding dig dang.
- Enterek jest chroniony przez program antywirusowy - powiedziała pani tajemniczo.
- Czyli że ma ochroniarza jak pan prezydent? - dopytywał Mateuszek.
- Owszem - roześmiała się pani. - A teraz uruchomimy internet...
- A mój brat mieszka w internacie! - zawołał Weronika, podnosząc paluszek. - Internat to taki duuuży dom! Jest tam wiele pokojów i łazienek!
- Internet to coś innego, choć podobnie brzmi - odparła pani. - Internet to rodzaj sieci.
- Sieci? - zdziwił się Ksawery. - Pająki robią sieć...
Lalka Zuzia od razu skuliła się ze strachu.
- Nie lubię pająków - szepnęła, rozglądając się dookoła. - Nie lubię i już!
- Oj tam! - zawołał pajacyk Teofil, podnosząc ręce do góry jak siłacz. - Nie bój się, Zuziu! Ja cię obronię przed pająkami!
Tymczasem pani ustawiła dzieci w kole.
- Wyobraźcie sobie, że każde z was ma komputer podobny do Enterka - powiedziała.
- Mój będzie się nazywał Bacuś - ucieszyła się Karolinka.
- A mój Pikuś - oznajmił Szymonek.
Każde dziecko wymyśliło imię dla swojego komputera. Śmiechu było przy tym dużo, bo takie szukanie imion to wielka frajda.
Enterek także był zadowolony. Gdyby tylko umiał się poruszać, na pewno dołączyłby do dzieci. Jego wesołe "ding dig dang" pięknie współgrało z radosnym szczebiotaniem przedszkolaków.
- Ten Enterek to sympatyczny gość - stwierdził pajacyk Teofil. - Da się lubić!
Ale co to? Chyba szykuje się jakaś zabawa? Pani wzięła kłębek wełny i zaczęła tłumaczyć dzieciom zasady.
- Kochani, internet to taka sieć, która łączy wszystkie komputery na całym świecie. My też taką sieć stworzymy!
- Hura! - ucieszyły się dzieci.
Były bardzo podekscytowane nową zabawą. Wprost nie mogły ustać w miejscu.
- Oto kłębek wełny - wytłumaczyła pani. - Rzucając go do siebie, będziemy wypowiadać imię osoby, do której chcemy, aby kłębek trafił. Spróbujmy...
Jako pierwszy rzucił Kacperek.
- Anulka! - zawołał z uśmiechem, mocno trzymając koniuszek wełny.
Anulka zrobiła krok naprzód, wystawiła rączki i... złapała!
- Huraaa! - podskoczyła z radości. - Teraz mój kłębuszek!
- Brawo! Brawo! - pochwaliła ich pani. - Mamy pierwsze połączenie internetowe między komputerem Kacperka i komputerem Anulki. Teraz rzuca Anulka!
Dziewczynka najpierw uważnie rozejrzała się po sali, potem uśmiechnęła się tajemniczo i trzymając swój koniec wełny, rzuciła kłębuszek do Martynki. Poleciał łukiem i niczym pocztowy gołąbek bezbłędnie trafił pod wskazany adres.
- Wspaniale sobie radzicie! - zachęcała pani. - Mamy drugie połączenie internetowe!
Ojej, ale świetna zabawa! Teraz rzuca Martynka. Ryms i kłębuszek z imieniem Mai trafił do celu. Maja podała go Szymonkowi. Szymonek przekazał wiadomość Asi. Asia połączyła się z komputerem Wikusi, a Wikusia nawiązała kontakt z Czarusiem.
- Nasza przedszkolna sieć internetowa gotowa! - oznajmiła pani. - Wszyscy byliście wspaniali! Tylko spójrzcie...
Rzeczywiście, sieć była piękna, miała doskonały wzór, z krzyżującymi się nitkami połączeń.
- Ho ho ho! - zdziwił się pajacyk Teofil. - Ale ten internet ciekawy! A jakie stwarza możliwości! Mogę nawiązywać połączenie, z kim chcę i kiedy chcę!
- A my ci nie wystarczamy? - zapytała lalka Zuzia z pretensją w głosie.
- Nikt nie zastąpi prawdziwego przyjaciela - rzekł z powagą Teofil. - Ale chciałbym też wiedzieć, co robią pajacyki z innych przedszkoli, na przykład mój kuzyn John z Ameryki albo Laoci z Japonii!
- Skoro tak... - zastanowiła się Zuzia. - To ja bym przez ten internet porozmawiała z Kenem, no wiesz, tym znajomym lalki Barbie.
- Z Kenem? - zdziwiła się pacynka Klotylda. - Przecież ty go w ogóle nie znasz, a z nieznajomymi nie powinno się rozmawiać, zwłaszcza przez internet!
- To się poznamy! Żaden problem... - powiedziała lalka. - Ja mu powiem swoje imię, on mi zdradzi swoje!
- Oj, Zuziu, Zuziu... - rzekła sowa Berta. - Pacynka ma rację, nie wolno rozmawiać z nieznajomymi! Nigdy nie wiadomo, kto ukrywa się po drugiej stronie internetowego połączenia.
- Może przebrany za Kena wilk! - zawołał pajacyk. - To mistrz kamuflażu! Już raz przebrał się za babcię i wynikły z tego same kłopoty!
Nadeszła godzina śniadanka. Przy zabawie czas tak szybko umyka. Na stole już kanapki ze smacznym serkiem i ciepłe kakao, aż ślinka cieknie.
- Pora na jedzonko! - zdecydowała pani. - Niech Enterek odpocznie. Jutro się z nim na nowo spotkamy, a teraz idziemy myć łapki!
- Ding dig dang - powiedział na pożegnanie Enterek i wygasił ekranik.
- Do jutra, Enterku... Ding dig dang - szepnął miś Kudłaty. - Śpij dobrze.

04 czerwca 2020

Król mokradeł fr.1

Słońce powoli gasło, chowając się za wierzchołki drzew majaczących na horyzoncie. Nadchodził wieczór, a wraz z nim chłód, który z każdej płachetki ziemi, każdego źdźbła trawy i kamienia niczym wygłodniałe zwierzę zachłannie zlizywał ciepło. Opatulona szczelnie kocem broniłam mu wstępu do tej resztki, którą jakimś cudem udało mi się zgromadzić jeszcze za dnia, kiedy słońce mocno przygrzewało. Było mi dobrze i chciałam, aby ten błogostan trwał jak najdłużej. Z lasu dolatywało pohukiwanie puszczyka.
- To diabeł Olbin! - Roześmiała się Ania. - Zdzisiu zbudził go tym swoim bajaniem i teraz czart błąka się po lesie!
   

03 czerwca 2020

Takie rzeczy po prostu się wie

- Wiesz co, Teofilu, nas już tu nie chcą... - rzekł ze smutkiem miś, pakując swoje ubranka do walizki.
- No coś ty, Kudłaty, dzieci nas kochają! - zawołał z przejęciem pajacyk.
- A widziałeś ogłoszenie, które na drzwiach powiesiła pani Kasia? - zapytał miś.
Ogłoszenie? Pajacyk Teofil nigdy nie czyta ogłoszeń, ale to jedno przeczytać nagle zapragnął. Ojej, jakie duże litery! Duże i czarne jak smutek misia. Napisano wyraźnie: "Przyjmiemy każdą maskotkę. Pani Kasia".
- To być nie może! Jakaś tajemnicza sprawa... - rzekł pajacyk.
- No właśnie... - zachlipał miś, siadając z rezygnacją na walizce. - Dla ciebie tajemnicza sprawa, a dla mnie oczywista, pani nas już tu nie chce! Przyjdą nowe maskotki, a my... my pójdziemy w odstawkę.
- Oj, Kudłaty, nie mów tak! Musi być jakieś inne wytłumaczenie! Pani nie odda nas nigdy, za żadne skarby świata! - upierał się przy swoim pajacyk Teofil.
- Nie odda? A niby skąd ty to wiesz? - Miś wytarł łapką nosek.
- Wiem! Takie rzeczy po prostu się wie!
- Wy tu siedzicie i na próżno gadacie, a do przedszkola przyjechali strażacy! - zawołała pacynka Klotylda, wyglądając przez okno.
- Strażacy? - zapytali jednocześnie pajacyk i miś.
- Tak, strażacy! - odparła Klotylda i zaklaskała z radości w dłonie. - Ojej, idą tu, idą!
Rzeczywiście, na przyszkolnym parkingu stał wóz strażacki, piękny, czerwony, z wysuwaną drabiną i wielkim zbiornikiem na wodę. Wysiedli z niego dwaj strażacy w czarnych mundurach z odblaskowym napisem "Straż". Puk, puk, zapukali do drzwi przedszkola.
- Mamy gości - powiedziała pani Kasia do dzieci. - Panowie strażacy przyjechali po maskotki.
- Po maskotki? - przestraszył się miś Kudłaty. - Nigdzie nie idę!
- Oj, misiu, no co ty? Nie bój się! Ty zostajesz tutaj, w przedszkolu! - roześmiała się pacynka. - Chodzi o maskotki, które wraz z dziećmi zebrała pani Kasia. Zabawki będą jeździły ze strażakami na akcje!
- Na akcje? To maskotki też mogą być strażakami? - zdziwił się pajacyk. - Ojej, ja też tak bym chciał! Z drogi, z drogi, oto nieustraszony Teofil pędzi wozem strażackim do pożaru! - rozmarzył się.
- Dziękuję za pomoc! Jesteście wspaniali! - powiedział pan strażak do przedszkolaków, a potem wytłumaczył: - Kiedy gdzieś się pali albo na ulicy zdarzy nieprzyjemny wypadek, dzieci bardzo się boją. Wtedy do akcji wkracza maskotka strażak! Przytulona do dziecięcego serduszka koi smutek. Jest jak plasterek słodziutkiego miodu.
- Maskotka jest jak plasterek słodziutkiego miodu - powtórzyła pani, biorąc misia na ręce.
Ach, jak cieplutko, pomyślał Kudłaty, tuląc się do pani. Teraz już wiedział, teraz był pewien... Takie rzeczy po prostu się wie.

Niebieska marynarka

Ciało siedziało tam nadal. Wciśnięte między dwie tłustawe matrony ociekające głupawym zachwytem, mdłym oddaniem pustej idei, wyglądało j...