02 czerwca 2020

"Miś i czarodziejka" rozdz. I - "O tym, jak zostałem sławnym pisarzem" fr.3

Już miałem zawołać, że przydałby nam się taki żywy barometr do odczytywania pogody i że adoptuję żabkę, bo w naszym ogrodzie też są drzewa, po których mogłaby kicać do woli, jeść tłuściutkie i smaczne owady, a także zaprzyjaźnić się z żółwiem Hydraulikiem, gdy pani Ania powiedziała:
- Drzewne rzekotki są pod ochroną jak wszystko, co nas tutaj otacza!
- Trawa też? - zdziwił się Kubuś.
- Trawa też! - przytaknęła pani. - I paprocie, jagody, drzewa i zwierzęta! Wszyściuteńko! Jesteśmy w rezerwacie!
W rezerwacie? Takim prawdziwym indiańskim? Niesamowite! Trudno w to uwierzyć, bo przecież Obieżyświat zawsze opowiada o Indianach mieszkujących w Ameryce. Tymczasem można ich spotkać tutaj! Ojej! Wcale się nie dziwię, że wszystko jest pod ochroną - Indianie zawsze bronili swojego terytorium! Byłem podekscytowany, co oznacza, że czułem się, jakbym miał dostać w prezencie ogromny słoik miodu. Ach, spotkamy Indian! Zasiądziemy z nimi wokół ogniska w wigwamie i wypalimy fajkę pokoju! Hura! Alan też się ucieszył, bo natychmiast zapytał:
- Proszę panią, a jakie plemię Indian tutaj mieszka? Apacze, Siuksowie czy Irokezi?
- Myślę, że Apacze! - oznajmiła pewnym głosem Julka. - Czytałam kiedyś książkę o Winnetou, wielkim i dzielnym wodzu plemienia Apaczów, który był świetnym tropicielem!
Tropicielem? Ojej, to tak jak ja! Wszyscy przecież w Brzezinach wiedzą, że miś Porzucek i jego pies tropiący - psinka Zosia, są najlepszymi detektywami w okolicy, co udowodnili, odnajdując w ogrodzie mnóstwo zaginionych skarbów. Czuję, że z Winnetou, słynnym wodzem Apaczów, znalazłbym wspólny język.
Wszyscy uczniowie II c byli zachwyceni perspektywą spotkania z Indianami. Każdy pragnął pochwalić się wiedzą na ich temat. Na przykład Madzia przypomniała sobie film o Pocahontas, a Aleks wydał z siebie głośny indiański okrzyk "Howgh!". Ja też nie chciałem być gorszy i już zabierałem się do odtańczenia indiańskiego tańca radości, gdy pani Ania powiedziała:
- Głuptasy! To rezerwat przyrody! Nie ma nic wspólnego z Indianami, choć i oni mieszkają w rezerwatach, czyli specjalnie wyznaczonych dla nich miejscach, gdzie mogą czuć się u siebie i pielęgnować swoją tradycję!
- To kto mieszka w tym rezerwacie jak nie Indianie? - zapytał rozczarowany Nikolas. - Chyba krasnoludki!
- Albo rusałki - stwierdziła Hania.
- Ja myślę, że elfy! - zawyrokował Kubuś. - One lubią takie odludne miejsca!
- Słyszałem, że w tym lesie są niedźwiedzie! - wypalił Alan. - Musimy uważać, żeby miśki nie zjadły nam drugiego śniadania!
- Nieprawda! - zaprotestowała Hania. - Niedźwiedzie żyją w górach, a w tej okolicy mieszka tylko jeden... najukochańszy miś Porzucek! On nigdy nie zjadłby nikomu śniadania!
Czy Hania wie, że ten najukochańszy miś mógłby skoczyć dla niej w pokrzywy albo oddać jej wszystkie pierniczki? Tak, dla niej zrobiłbym wszystko! Nawet jaskółkę! Ach, chciałbym jej o tym powiedzieć, ale nie mam odwagi... A co jeśli się obrazi i już nigdy nie zechce się ze mną bawić? Mógłbym zerwać dla niej bukiecik niezapominajek i powiedzieć tak:
- Miś kocha Hanię...
Myślicie, że byłby to dobry pomysł?
Pani Ania zawsze powtarza, że o uczuciach trzeba rozmawiać. Ale to takie trudne! Trudniejsze od tabliczki mnożenia!
Tymczasem na leśnej ścieżce trwała ożywiona dyskusja.
- Hania ma rację, w tym lesie nie ma niedźwiedzi! - przytaknęła pani. - Mieszkają za to inne zwierzęta!
- Na przykład jakie? - dopytywała Zuzia.
- To przecież jasne jak słońce! - odezwał się Szymonek. - Pająki, komary i drzewne rzekotki!
- A także wiewiórki, lisy, dziki, sarny, jelenie i całe mnóstwo owadów, ptaków, płazów i gadów! - wyliczyła pani. - A nad nimi czuwa Olbin, legendarny duch tych lasów...
I nagle, jakby na poparcie słow mojej czarodziejki, w ciszy lasu rozległo się przeraźliwe skrzeczenie. Wrzask był głośny i tak przejmujący, że ze strachu zastygliśmy w bezruchu.
Należę do dzielnych misiów, (kto wie, czy nie najdzielniejszych w Polsce albo w Europie), słysząc jednak dziki wrzask ducha Olbina, natychmiast wtuliłem się w Hanię. Nie tylko dlatego, że ona stała najbliżej, lecz jak już wiecie, ze wszystkich dzieci na świecie ją kocham najbardziej. Serduszko Hani też się wystraszyło, bo biło jak oszalałe, prawie tak mocno jak moje. Oj, Olbinie, strachu nad strachy, nieładnie wrzeszczeć na dzieci!
- Proszę panią, lepiej się stąd zabierajmy! - zaproponowała Madzia. - Temu duchowi wcale się nie podoba, że przyszliśmy do jego rezerwatu.
- Tak, chodźmy - podchwycił Mateuszek. - Wrzeszczy jak opętany! Gotowy nas zeżreć!
Mateuszek ma rację. Z duchami nigdy nic nie wiadomo! Są tak samo nieprzewidywalne jak Baba Jaga - jednego dnia częstuje Jasia i Małgosię słodyczami, a drugiego chce ich schrupać na obiad!
- Kochani, to tylko legenda, zmyślona historia! Duch Olbin nie istnieje! - Roześmiała się pani. - To sójka tak wrzeszczy!

Wszyscy odetchnęli z ulgą, słysząc słowa pani, a ona opowiadała dalej:
- Nazwa tego rezerwatu pochodzi właśnie od imienia ducha Olbina, który według ludowych opowieści zamieszkiwał pobliskie mokradła i bronił las przed tymi, ktorzy mu zagrażali.
- Równy gość z tego Olbina! - zawołał Leszek. - Mógłbym mu pomóc straszyć łobuzów niszczących przyrodę! Huuu, huuu!
- Proszę panią, szkoda, że Olbin nie istnieje - zasmuciła się Wikusia. - Gdyby nie był legendą, stałby na straży lasu, a ludzie nie krzywdziliby roślin i zwierząt! A tak...
- A tak... las ma nas! - dokończyła pani.
- I sójkę! - dodała z radością Gabrysia. - Ona i Leszek świetnie się sprawdzają w roli duchów!
W odpowiedzi sójka jeszcze raz głośno zaskrzeczała, tylko tym razem w innej części lasu. Zaskrzeczała i zamilkła! A niebawem w miejsce jej przeraźliwego wrzasku pojawiło się miauczenie kota! To niemożliwe! Kiciusie mieszkają przecież na Czempiszu, w wiosce czarodziejów, a nie w rezerwacie przyrody ducha Olbina.
Przeciągłe "Miauuuu! Miauuuu!" niosło się po lesie.
- To kot! - stwierdził Nikolas. - Skąd on tutaj się wziął?
- A ja myślę, że domowy kot nie dałby rady tak głośno miauczeć - powątpiewał Aleks. - Pewnie to pantera albo ryś!
Zanim chłopcy zdążyli ustalić, co tak naprawdę włóczy się po lesie i żałośnie zawodzi, tajemnicze miauczenie ucichło, a pojawił się zupełnie inny dźwięk, przypominający głośne skrzypienie nienaoliwionych kół! Miałem wrażenie, że zaraz spośród drzew wytoczy się na nas ogromny wóz drabiniasty, który nie tak dawno widziałem w skansenie.
- Ojej! Tutaj chyba straszy! - zawołała Zuzia.
- To Olbin... - wykrztusiła Julka. - Proszę panią, on istnieje i chce nas stąd przegonić!
- Kochani, zapewniam was, że diablik Olbin od wieków smacznie śpi na bagnie - uspokajała pani. - Ma jednak swoich przebiegłych pomocników, którzy strzegą lasu. Na przykład sójkę!
Ojej! A to ci dopiero sprytny diablik - sam wyleguje się, a inni za niego wykonują robotę! Nieźle to sobie obmyślił! Tymczasem pani poprosiła, abyśmy usiedli na zmurszałym pniu sosny, i powiedziała nam coś bardzo ważnego.
Sójka ma sekret, znany nielicznym. To niezwykle mądry ptak potrafiący naśladować dźwięki innych zwierząt, a także przemieszczać się z miejsca na miejsce bardzo szybko. A wszystko po to, aby ostrzegać mieszkańców lasu przed intruzami i ochraniać swoje gniazdo.
- A czy ona umie naśladować psa? - zapytał Kubuś.
- A lwa? - zainteresował się Maciuś. - Ryk lwa przestraszyłby każdego!
- Myślę, że tak! - Roześmiała się pani. - To prawdziwa poliglotka!
Poliglotka? Kolejne słowo do misiowego słownika trudnych wyrazów. Musicie wiedzieć, że ja, Porzucek, najsłynniejszy pisarz w okolicy, detektyw wszechczasów, miś motocyklista, instruktor sztuki latania, najwspanialszy jeździec konny, tworzę taki słownik dla dzieci, aby w każdej chwili mogły z niego korzystać. Wpisuję do niego wyrazy używane przez dorosłych, a obok ich znaczenie. Dorośli już tacy są, uwielbiają popisywać się przed dziećmi znajomością trudnych słów! Wielki słownik pod redakcją misia Porzucka pozwoli dzieciom przechytrzyć dorosłych! Z dnia na dzień staje się grubszy i kto wie, może wkrótce go wydam? Wtedy dzieci będą wiedziały wszystko! Żadne słowo ich nie zaskoczy! Wyraz "poliglotka" postanowiłem więc wpisać do księgi pod literką "p" i zrymować go z wyrazem "trajkotka". Nie bez przyczyny, bo przecież sójka w trajkotaniu dorównuje drzewnej rzekotce oraz uczniom klasy IIc. Zatem poliglota to ktoś, kto dużo trajkocze! Mam rację?
- Proszę panią, a czy poliglotka to taka aktorka, która naśladuje innych? - zastanawiała się Gabrysia, która podobnie jak ja uwielbia wiedzieć od razu, co znaczą trudne słowa.
- No coś ty, Gabryśka! Poliglotka to inaczej dobra pilotka! - stwierdził Leszek. - Sójki świetnie fruwają! Myślę, że mogłyby pilotować samoloty pasażerskie albo wojskowe odrzutowce!
- Lechu, ale wymyśliłeś! Sójka za sterami wojskowego odrzutowca? He, he, he! - Roześmiał się Aleks. - W czapce kapitana byłoby jej do twarzy!

- Kochani, poliglota to ktoś, kto dobrze zna kilka języków obcych, na przykład angielski, włoski i francuski! - wytłumaczyła pani. - Nazwałam tak sójkę, bo potrafi naśladować różne dźwięki.
- A umie naśladować ludzką mowę? - zapytał Maks?
- Myślę, że tak... - odpowiedziała pani. - W dawnych czasach wykradano młode sójki z gniazd i uczono je naśladować ludzką mowę. Podobno radziły sobie równie dobrze jak papugi.

- Biedne pisklaczki... Musiały wychowywać się z dala od rodziców - westchnęła Wikusia.
- No właśnie! - szepnęła z przejęciem Hania. - Mogłabym je wszystkie adoptować!
- Ja też! - zawołała Madzia.
Ach, jakie kochane te dziewczynki! Moja czarodziejka zawsze powtarza, że wszędzie dobrze, ale wśrod przyjaciół najlepiej, i ja się z nią zgadzam. A potem znów zacząłem zastanawiać się, jak wyglądałby mój świat, gdyby pani Ania mnie nie adoptowała? Zamknąłem oczy i próbowałem go sobie wyobrazić, lecz za każdym razem widziałem to samo: siebie i moją przybraną mamusię, nikogo więcej. To najpiękniejszy obraz, jaki jestem w stanie sobie wyobrazić. Nie chcę innego...
Tymczasem pomocnica diablika Olbina rozwrzeszczała się na dobre.
- Krzaach! Krzaach! - rozlegało się co chwila jak grzmot po lesie.
- Może boi się, że chcemy wykraść jej pisklęta? - zauważył Tomaszek.
- Ja też tak myślę! - zgodziła się pani. - Sójki o tej porze opiekują się potomstem. Są bardzo troskliwymi rodzicami. Najpierw budują gniazdo, wspólnie wysiadują jajka, a potem zajmują się pisklaczkami! Na zmianę czuwają, aby żaden złodziejaszek nie zakradł się do ich gniazda... Podobno ich błękitno-czarne piórka ze skrzydeł przynoszą szczęście!
Ach, mieć takie sójkowe piórko! Albo najlepiej dwa! Jedno podarowałbym mojej czarodziejce, choć wiem, co powiedziałaby na widok takiego prezentu.
- Misiu, ty jesteś moim Wielkim Szczęściem! Nie potrzebuję innego!
Drugie piórko wręczyłbym Hani. Mogłaby nosić je w kieszonce na sercu i ilekroć byłoby jej smutno, piórko łaskotałoby ją po nosku. Tak, koniecznie muszę odnaleźć sójkowe piórka! Nikt mi w tym nie przeszkodzi, nawet duch Olbin! Najlepiej będzie, jeśli od razu zapytam sójkę, czy nie użyczyłaby mi piórek.
- Dzień dobry, pani sójko - powiem. - Chciałbym obdarować kogoś szczęściem. Czy mogłaby pani... Czy zechciałaby pani...

No właśnie, tylko jak ją o to zapytać? Co jeśli zezłości się na mnie i wykrzykując swoje: "Krzaach! Krzaach!", nie dość, że nie da błekitno-czarnych piórek, to jeszcze do tego zbudzi ze snu diablika Olbina? A on jak nie zacznie dokazywać, fikać koziołki, z chichotem buszować po lesie, łamać przy tym gałęzie, powalać drzewa, straszyć dzieci, a dorosłych zwodzić na manowce. Oj, lepiej psotnika nie budzić! Niech sobie siedzi na moczarach i śpi w najlepsze! Ja tymczasem, nic nie mówiąc pani Ani, porozglądam się trochę po okolicy. Zajrzę tu i ówdzie, za krzaczki, pnie i kamienie, poszperam w mchu, zanurkuję w paprocie, a na pewno uda mi się znaleźć dwa piórka zgubione przez nieostrożną sójkę. Zrobiłem tylko cztery kroczki do przodu, kilka kroczków w bok, a gdy się obejrzałem, nie widziałem już nikogo oprócz wysokich paproci, pni drzew i mchów. Pani Ania zniknęła, dzieci również!

Natychmiast pobiegłem w stronę, skąd według misiowego noska przyszedłem, lecz zamiast pani i dzieci ujrzałem coś zupełnie innego. Znalazłem się wśród olbrzymich drzew o grubych pniach pokrytych szarą korą, które swymi wierzchołkami sięgały obłoków albo jeszcze wyżej, może gwiazd! To były jodły! Znałem je bardzo dobrze i kochałem równie mocno jak drzewa rosnące w lesie mojej czarodziejki. Wiedziałem, że w ich towarzystwie nic mi nie grozi, a mimo to moje serduszko ze strachu biło jak oszalałe. Nie umiałem go uspokoić. Ach, pani Ania na pewno potrafiłaby to zrobić!
- Chyba się zgubiłem - szepnąłem, obejmując drżącymi łapkami pień jodły rosnącej najbliżej.
Pachniała żywicą tak jak sosna Gabryśka i świerk Felek. Ach, uwielbiam ten zapach! Musicie wiedzieć, że drzewa iglaste podobnie jak pszczółki produkują miodek, którego co prawda nie można smakować jak ten pszczeli, lecz jest równie aromatyczny i zdrowy. Jodła chyba wyczuła moje zagubienie, bo najpierw delikatnie zadrżała, zrzuciła trochę igiełek, a potem znanym mi z filmów o morskich wyprawach alfabetem Morse`a zaczęła wystukiwać wiadomość.
- Stuk, stuk, stuk! Puk, puk, puk! Stuku, puku! Stuku, puku!
Co w tłumaczeniu na nasz język oznacza mniej więcej:
"Nie bój się, misiu, obrońco drzew! Pomożemy ci, bo ty na co dzień pomagasz nam!"
A potem pojawił się on, duch Olbin we własnej osobie. Wiem, że trudno w to uwierzyć, bo przecież diabliki istnieją tylko w legendach, a nie w rzeczywistym świecie. Ten jednak wyglądał na prawdziwego. Ubrany w mundur strażnika lasu stał przede mną z okazałym gniazdem sójki na głowie i dwoma błękitno-czarnymi piórkami wpiętymi w klapę marynarki. Gdyby nie piękny, zielony mundur ze srebrnym haftem ukazującym liście dębu i żołędzie, mógłbym pomylić go z rzeźbą mistrza Gotfryda.
Długie, rozczochrane włosy niczym u Rumcajsa, takież same wąsy i broda, nadawały mu nieco groźny wygląd. Dopiero przy bliższym przyjrzeniu się zza jego krzaczastych wąsów i przeogromnej, rozmierzwionej brody dostrzec można było lekki, aczkolwiek przyjazny uśmiech. Ten uśmiech właśnie sprawił, że przestałem się bać i postanowiłem przywitać się, jak na grzecznego misia przystało.
- Dzień dobry, duchu Olibinie! Mam na imię Porzucek! - powiedziałem nieśmiało. - Szukając sójkowych piórek, przez nieuwagę zabłądziłem w lesie...
Olbin milczał. Nie odezwał się ani słowem, tylko skinął ręką na znak, żebym poszedł za nim. Przez chwilę się wahałem. Pani Ania zawsze powtarza, że nie wolno ufać obcym, nawet wtedy, gdy uśmiechają się przyjaźnie i częstują łakociami. Może jednak powinienem zaczekać, aż moja czarodziejka mnie odnajdzie? Ale co jeśli tak się nie stanie? Jeśli pani Ania nie znajdzie mnie w tym leśnym gąszczu i będę musiał tutaj zamieszkać i żyć w dziczy jak prawdziwy niedźwiedź? A potem przyszło mi do głowy, że przecież mistrz Gotfryd, jeśli wyrzeźbił diablika Olbina takim podobnym, musiał kiedyś go spotkać i poprosić o pozowanie. A skoro mistrz ze spotkania z diabłem wyszedł cało, to i mnie, misiowi Porzuckowi, leśny czart nic nie zrobi. Ach, że też wcześniej na to nie wpadłem!
- Dobrze, czarciku Olbinie! Zaufam ci i pójdę z tobą! - zawołałem dziarskim głosem i zanurkowałem w gąszcz paproci bujnie porastających leśne runo. Ich duże, pierzaste liście łaskotały mnie co prawda w pyszczek, a jodłowe igiełki leżące na ziemi kłuły w stopy, lecz ja, zanurzony prawie po sam nosek w morzu zieleni, niezmordowanie brnąłem do przodu. Paprocie sięgały diablikowi zaledwie do kolan, lecz kolor munduru strażnika lasu sprawiał, że mój przewodnik chwilami stawał się prawie niewidoczny. Musiałem nieźle wytężać wzrok, żeby go nie zgubić. Diabliki takie już są - najpierw wtapiają się w tło lasu, a potem, gdy staną się niewidoczne, psocą do woli. Czasami znienacka potrafią podstawić nogę, poparzyć pupę pokrzywą, sypnąć piaskiem w oczy, zrzucić świerkową szyszkę na głowę albo namówić pszczółki do pogniewania się na misia. O tak, już ja się znam na tych czarcich figlach jak mało kto!
Bywa i tak, że spotkany w lesie diablik poratuje w biedzie. Na przykład podsunie głodnemu misiowi pod nosek pachnącą słońcem poziomkę, kroplę perlistej rosy dla ochłody albo mięciutką kołderkę z mchu, aby strudzony wędrówką nieco odpoczął i nabrał sił. Olbina zaliczyłbym do tej drugiej kategorii czartów, czyli diablików pomocnych, lecz pewności co do tego nie miałem, dlatego maszerując wśród paproci, byłem czujny jak prawdziwy niedźwiedź. Bacznie się rozglądałem, uważnie węsząc i sprawdzając, czy za ogromnymi pniami jodeł nie czyha na mnie jakaś niespodzianka zgotowana przez diablika. On tymczasem szedł spokojnie i wahlował się czarcim ogonem, płosząc w ten sposób krążące wokół niego hordy muszek i komarów.

Mój brzuszek był już głodny, a serduszko stęsknione. O ile brzuszek na chwilę mogłem oszukać, obiecując mu miseczkę miodu na obiad, to serduszka nie dało się tak łatwo wywieść w pole. Pikotało jak szalone! Podejrzewam, że gdyby mogło, wyrwałoby się z misiowej piersi niczym ptaszek z gniazdka i samo pofrunęło na poszukiwanie ukochanej czarodziejki. Pani Ania pewnie umiera ze zmartwienia... Odłączyłem się od grupy, choć doskonale wiedziałem, czym może się skończyć taka samotna eskapada. Ach, już nigdy nie postąpię tak nierozważnie! Cała nadzieja w diabliku Olbinie, że pomoże mi wyplątać się z tej kabały! On jednak zdawał się w ogóle mnie nie dostrzegać. Od poczatku naszego spotkania nie odezwał się ani słowem. Sójka za to, która co chwilę lądowała w gnieździe osadzonym na jego czuprynie, wrzeszczała wniebogłosy.
- Krzaach! Krzaach! - rozlegało się po lesie.
- Krzaach! Krzaach! - powtarzało echo.
- Tik tik, tik tik - szeptało stęsknione serduszko.
Zacząłem już tracić nadzieję, że kiedykolwiek się zatrzymamy, gdy nagle diablik Olbin na moich oczach rozpłynął się w powietrzu. Tak, rozpłynął się w powietrzu niczym mgła! A w jego miejsce pojawiła się zawieszona na gałęzi klatka na ptaki. Z wrażenia aż przetarłem oczy. Niedowiary! To chyba czary! Na pewno! Albo jakaś psota diablika Olbina... Muszę być ostrożny! Ojej, klatka wcale nie jest pusta! W środku jakiś ptak rozpaczliwie trzepocze skrzydełkami, próbując uwolnić się z więzienia. Nadaremnie! Drzwiczki zatrzaśnięte, z klatki nie ma wyjścia! Ach, już wszystko rozumiem! To pułapka, w którą kłusownicy łapią leśne ptaki, aby potem je sprzedać. Pan sójka w poszukiwaniu orzeszków laskowych dostał się do środka i nie może wydostać się na zewnątrz. Biedaczysko! Wiedziałem już, po co diablik Olbin mnie tutaj przyprowadził - chciał, żebym uwolnił pana sójkę z pułapki!
- Spróbuję pana uwolnić! - zawołałem do więźnia, który na widok misia zbliżającego się do klatki zaczął naśladować jastrzębia.
Ojej, jakiż ten pan sójka groźny! Muszę przyznać, że w roli jastrzębia sprawdzał się doskonale. Gdybym nie widział go uwięzionego w pułapce, wystraszyłbym się nie na żarty.
- Spokojnie, niech się pan nie denerwuje! To ja, Porzucek! Jestem przyjaznym misiem - oznajmiłem cichym, uspokajającym głosem. - Przyszedłem pana uratować! Pani sójkowa czeka i bardzo się niepokoi.
Pan sójka, usłyszawszy te słowa, zamilkł, a ja z uwagą zacząłem oglądać mechanizm pułapki. Trochę się na tym znam, bo przecież razem z panią Anią często majsterkuję przy motocyklu Czesławie. Pułapka na ptaki wygląda co prawda zupełnie inaczej, ale trudno... Nie ma czasu na marudzenie! Muszę jak najszybciej uwolnić pana sójkę. Kłusownicy mogą przecież nadejść lada moment!
A to co? Ojej, z nieba lecą płatki śniegu! O tej porze roku? Niemożliwe! To nie śnieg lecz piórka! Dwa błękitno - czarne piórka sójki na szczęście - jedno dla Hani, a drugie dla mojej czarodziejki! Są śliczne! Jak cudnie wirują w powietrzu! Właśnie o takie mi chodziło! Ach, dziękuję ci, diabliku Olbinie, dobry duchu tego rezerwatu! Musicie wiedzieć, że szczęścia podobnie jak i nieszczęścia lubią chodzić parami. Ledwo zdążyłem schować piórka do kieszonki, gdy usłyszałem jakieś hałasy. Czyżby nadchodzili kłusownicy? Nieee, to nie kłusownicy. To dzieci! Tak, to one! Rozpoznaję głosy Leszka, Maksa i Julki! Krzyczą moje imię! Porzucku! Porzucku! Porzuuucku! Ojej, wszyscy szukają mnie po lesie! A ten głos... Ach, to głos mojej czarodziejki! Wszędzie go poznam, nawet gdybym zawędrował na koniec świata! Wiedziałem, że wcześniej czy później pani Ania mnie odnajdzie! Moja jedyna, najukochańsza mamusia! Misiowe serduszko też od razu się zorientowało, kto hałasuje po lesie, bo zaczęło bić tak mocno i głośno, że nie musiałem wołać gdzie jestem - czarodziejka usłyszała jego bicie z oddali. Przybiegła do mnie pierwsza, a potem... potem bardzo długo tuliła, nie pozwalając nic wytłumaczyć! Więc tylko niepostrzeżenie wsunąłem sójkowe piórko do kieszonki jej kurtki. Teraz już zawsze będzie szczęśliwa, pomyślałem i wtuliwszy się jeszcze mocniej w cieplutkie ramiona, wsłuchałem się w bicie naszych serduszek. To najpiękniejsza melodia, jaką kiedykolwiek słyszałem. 
Chwilę później przybiegły dzieci. Natychmiast nas obstąpiły i zaczęły szczebiotać radośnie jak ptaszki, zadając przy tym mnóstwo pytań i tuląc się do mnie jak do najmilejszej podusi, aż pani Ania musiała je uciszać.
- Kochani, spokojnie! Przecież go udusicie! Porzucek na pewno wszystko nam opowie, ale nie teraz... - zapewniała, próbując oczyścić moje futerko z jodłowych igiełek. - Najważniejsze, że znalazł się cały i zdrowy! Misiu, w tych igiełkach wyglądasz jak jeżyk! - dodała, a dzieci roześmiały się.
Ja też się śmiałem, aż podskakiwał mi brzuszek. Ach, jak dobrze być znowu wśród przyjaciół! Szkoda, że nie mam sójkowych piórek dla wszystkich! Obiecuję, że gdy tylko wrócimy do szkoły, poczęstuję dzieci cukierkami. Pani Ania na pewno się zgodzi!
- A teraz pora podziękować panu leśniczemu Jarkowi za pomoc w odnalezieniu Porzucka! - oznajmiła uroczyście pani Ania. - Bez niego nie poradzilibyśmy sobie i nasza zguba wciąż kicałaby z zającami po lesie! Brawo, panie Jarku!
Brawo, panie Jarku? Jak to? A kto uratował pana sójkę z pułapki kłusowników? Do kogo o pomoc zwrócił się diablik Olbin - do mnie czy do pana leśniczego? No do kogo? Do tej zguby właśnie! Moja czarodziejka zawsze powtarza, że wszystko dzieje się po coś, i ja się z nią zgadzam! Gdybym nie zgubił się w lesie, kto wie, co stałoby się z biednym panem sójką! Pani sójkowej na pewno pękłoby z tęsknoty za mężem serce! I kto tutaj jest bohaterem? Panie Jarku, panie Jarku, ble, ble...
Nagle zapragnąłem zgubić się w lesie jeszcze raz i nie dać się tak łatwo znaleźć panu leśniczemu. Tak, pójdę i zgubię się! Niech pani Ania się martwi!
Zazdrość chciała wejść do mojego serduszka i rozgościć się w nim na dobre, ale na szczęście bardzo szybko ją przegoniłem.
- Idź sobie stąd! Przez ciebie zawsze same kłopoty - burknąłem. - Uciekaj i nie wracaj!
Posłuchała! Nie namyślając się, czmychnęła gdzie pieprz rośnie, a ja wreszcie mogłem przyjrzeć się panu leśniczemu, który pomógł pani Ani i dzieciom odnaleźć mnie w lesie. Wyglądał na sympatycznego! Miał taki sam mundur strażnika lasu jak diablik Olbin, zielony ze srebrnymi naszywkami. Stojąc przy pułapace na ptaki, z uwagą jej się przyglądał, a potem spojrzał na mnie z podziwem i powiedział swoim tubalnym głosem:
- Porzucku, jestem z ciebie dumny! Dzięki tobie wreszcie wpadłem na trop kłusowników. Już ja ich tutaj przypilnuję! Odechce się im polować na ptaki!
Dzieci zaczęły bić brawo, a pani Ania dała mi buziaka w pyszczek pachnący jodłowymi igiełkami i szepnęła:
- Ty mój bohaterze...
A potem pan leśniczy zdradził nam wielką tajemnicę.
- Ten rezerwat to wielki skarbiec, w którym znajdują się bezcenne klejnoty - powiedział, przykładając palec do ust. - Musimy chronić je za wszelką cenę!
- Przed rabusiami? - zapytał zaciekawiony Kubuś.
- Można tak ich nazwać! - Roześmiał się pan Jarek. - Na pewno przed tymi, którzy niszczą przyrodę, zapominając, jak bezcennym jest skarbem!
- Ja bym takich zamknął w więzieniu! - zawołał wojowniczo Leszek. - A las ogrodziłbym wysokim murem i nikomu nie pozwoliłbym do niego wchodzić! - dodał, zakreślając ręką wielki okrąg w powietrzu.
Już zacząłem wyobrażać sobie ten wysoki mur, którym Leszek otoczyłby rezerwat przyrody, gdy nagle usłyszałem oburzony głosik Hani.
- Tak nie można, Leszku! Wtedy nie moglibyśmy tutaj przyjechać i dowiedzieć się tylu mądrych rzeczy!
Hania miała rację. Zakazać wchodzić do lasu to jak odebrać misiowi miodek. Ach, jaka ta Hania mądra i z tego co wiem, ze wszystkich smakołyków na świecie najbardziej uwielbia właśnie miodek, słodki i zdrowy! To coś znaczy, prawda? Kiedyś nawet pomyślałem, że byłoby naprawdę cudnie, gdyby Hania tak jak ja była misiem. Zaprosiłbym ją wtedy do kina na najnowszą wersję "Pszczółki Mai" albo do Pszczelego Miasteczka na filiżankę smacznego miodku w tamtejszej pasieki. Jak myślicie, czy pani Ania się zgodzi? Właściwie to mógłbym pojechać tam ze wszystkimi uczniami IIc! To superprzyjaciele!
- No niby tak, Haniu! Ale jak ludzie nie umieją szanować przyrody, to ja bym wydał zakaz wstępu do lasu i już! - obstawał przy swoim Leszek, czerwieniąc się coraz bardziej. - Może by wtedy zrozumieli!
Lubię Leszka, nawet takiego w kolorze buraczków ćwikłowych. Dobry z niego kolega, choć czasem te jego pomysły to totalny kosmos!
- Zwariowałeś? W tym rezerwacie jest naprawdę odlotowo i tak... trochę strasznie! - zawołał Nikolas. - Chciałbym tutaj jeszcze kiedyś przyjechać!
- Najlepiej w helloween! - Roześmiał się Alan.
- A żebyś wiedział! - odpalił Nikolas. - Przebiorę się za diablika Olbina i napędzę ci stracha!
Kiedyś opowiem chłopakom o moim niezwykłym spotkaniu z diablikiem, dobrym strażnikiem tego lasu, a na razie cicho sza. Niech to będzie taki nasz sekret, Olbinie...
Pan leśniczy z uwagą wysłuchał, co mają do powiedzenia na temat rezerwatu przyrody dzieci. Nie przerywał im ani nie wymądrzał się, jak to czasami mają w zwyczaju dorośli. Pan Jarek zachował się po prostu przemisiowo! Postanowiłem, że jego pierwszego zaproszę do naszej szkoły, żeby opowiedział dzieciom o skarbach lasu oraz o ich dzielnym strażniku Olbinie.
- Wszyscy macie troszeczkę racji - oznajmił leśniczy. - Co prawda nie planujemy ogrodzić rezerwatu wysokim murem, ale czasami jesteśmy zmuszeni wydać zakaz wstępu na jego teren z uwagi na grożące ludziom niebezpieczeństwo...
- A nie mówiłem, że tutaj grasują niedźwiedzie! - zawołał podekscytowany Alan. - Niedźwiedzie bywają niebezpieczne, zwłaszcza gdy są głodne!
O tak! Jestem głodnym misiem! Głodnym i bardzo niebezpiecznym dla smakołyków, zwłaszcza tych ukrytych w plecaku pani Ani. Mniam! Ach, jak straszliwie mi burczy w brzuszku!
- W rezerwacie Olbina nie ma niedźwiedzi! - zapewnił pan Jarek, a potem, zerkając na mnie, uśmiechnął się łobuzersko: - Chociaż... dzisiaj jeden bardzo dzielny niedźwiadek zabłąkał się w te strony i pomógł mi wytropić kłusowników!
O tak, ten niedźwiadek jest bardzo dzielny, ale też bardzo głodny! Czy ma ktoś może miodek albo przynajmniej kanapeczkę z nutellą? Mój brzuszek jest już pusty i jeśli natychmiast nie wrzucę do niego jedzonka, uniosę się niczym balonik.
- To co z tym niebezpieczeństwem? - dopytywał Kubuś. - Jeśli nie niedźwiedzie, to co nam zagraża?
- Bez obaw, na razie nic nam tutaj nie grozi - zapewnił pan leśniczy - lecz po południu, według prognozy pogody, ma być burza, a wtedy lepiej uciekać z lasu gdzie pieprz rośnie. Niektóre z tych drzew mają po dwieście lat! Są już słabe, spróchniałe i łatwo się łamią podczas wichury...
Ojej, lepiej stąd chodźmy! Książę zaklęty w żabę nie bez przyczyny paradował w podskokach po leśnej ścieżce. Wiedział, co się kroi, dlatego wyszedł nam na spotkanie, żeby ostrzec nas przed zbliżającą się wichurą. Tak, chodźmy jak najszybciej! W autobusie będziemy bezpieczni, a przy okazji, jak mawia mój kuzyn Kubuś Puchatek, schrupiemy małe co nieco.
- Wrócimy tutaj niebawem - powiedziała pani Ania i szybciutko zaczęła nas liczyć, a także ustawiać w pary, co nie było wcale łatwe, bo każdy chciał iść na przodzie ze mną i panem leśniczym.
Ostatecznie dołączyli do nas Leszek i Obieżyświat, a reszta zuchów z II c spokojnym, równym krokiem powlokła się w ślad za nami. Nikt nie miał ochoty wracać do szkoły, nie obeszło się więc bez marudzenia i pytań w rodzaju:
- Proszę panią, a może byśmy zamieszkali w tym rezerwacie jak diablik Olbin albo sójka poliglotka?
- A ja chętnie pomógłbym złapać kłusówników! Czy zabierze mnie pan na akcję?
- Ale zrobiło się cicho! Moja babcia zawsze mówi, że jak cisza, to na pewno przed burzą!
- Auć, ukłułam się jodłową szpilką!
- Czy mogę zabrać na pamiątkę szyszkę?
Ja też miałem mnóstwo pytań, szczególnie do smakołyków ukrytych w plecaku mojej czarodziejki.
- Kochane smakołyki, jestem pewien, że najlepiej będzie wam w moim brzuszku - szeptałem, głaszcząc się po wydatnym bębenku, który burczał coraz głośniej. - Będzie wam tam cieplutko i miękko jak w ptasim gniazdku.
O tak, misiowy brzuszek to najlepsze miejsce dla smakołyków. Jeden kroczek do przodu, jedna kropelka miodu! Dwa kroczki do przodu, dwie kropelki miodu! Trzy kroczki do przodu, trzy, cztery, pięć kropelek miodu!
Reszta drogi upłynęła mi na liczeniu kroków i kropelek miodu. Gdy dotarliśmy na leśny parking do autobusu w niezapominajki, hałas czekał w drzwiach stęskniony. Na nasz widok zaczął oczywiście od razu figlować - najpierw strącił na podłogę plecak Aleksa, bez pytania rozpakował kanapkę Leszka, potem rozlał napój na fotel, na którym miał usiąść Mateuszek, i już przymierzał się do rzucania papierkami w dziewczyny, gdy do akcji wkroczyła pani Ania.
- Oj, nieładnie, nieładnie! - pogroziła mu palcem.
Hałas, skuliwszy uszy, natychmiast czmychnął do kosza na śmieci, a my w spokoju mogliśmy odpocząć i schrupać małe co nieco, które ułożyło się wygodnie w misiowym brzuszku i zasnęło. Wtedy właśnie postanowiłem niepostrzeżenie wsunąć sójkowe piórko do plecaczka Hani...
Kto choć raz wręczał w ten sposób prezent, na pewno wie, że to zadanie arcytrudne i trzeba nieźle się nagimnastykować, aby upominek stał się prawdziwą niespodzianką. Najpierw trzeba odciągnąć uwagę osoby, którą chce się obdarować, wołając na przykład:
- O, jaki ładny kolorowy motylek usiadł na nosku pani Ani!
Potem wystarczy już tylko być szybkim, czyli ruchem iluzjonisty wsunąć dwa błękitno - czarne piórka do plecaka Hani. Czary mary, prezent do przegródki schowany! A teraz poczekajmy, aż moc drzemiąca w piórkach zacznie działać.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Niebieska marynarka

Ciało siedziało tam nadal. Wciśnięte między dwie tłustawe matrony ociekające głupawym zachwytem, mdłym oddaniem pustej idei, wyglądało j...