Powinnam była to przewidzieć już
wtedy, gdy przyszłam do jego gabinetu po raz pierwszy. Rozparty w dużym,
skórzanym fotelu przyglądał mi się długo. Świńskie oczka głęboko osadzone w
szerokiej, nalanej tłuszczem twarzy patrzyły nazbyt śmiało. Uśmiechał się,
bębniąc palcami w blat biurka. Co za obleśny typ, pomyślałam wtedy, próbując
zachować zimną krew. Zależało mi na tej pracy, zwłaszcza, że byłam już wszędzie
i za każdym razem, tłumacząc się brakiem wolnych etatów, odesłano mnie z
kwitkiem. Tutaj przynajmniej dawano mi nadzieję, z kadr odesłano do kierownika
wydziału. Przyjął mnie serdecznie, poprosił, abym usiadła, kazał sekretarce
zrobić kawę. Rozmawialiśmy o cv, wymaganych kwalifikacjach, wynagrodzeniu.
Najpierw uśpił moją czujność, by na koniec zaatakować.
- Inne... Mam na myśli panie,
które starały się o to stanowisko, były gotowe całować mnie po rękach -
powiedział pewnym głosem. - Obiecałem, że się zastanowię, biorąc pod uwagę ich
zaangażowanie i gotowość sprostania moim wymaganiom. Chyba rozumie pani, o co
mi chodzi?
- Nie, nie rozumiem - odparłam.
- Jest pani młoda, atrakcyjna -
ciągnął już bez ogródek. - Miałaby pani pierwszeństwo...
- Doprawdy? - zapytałam, patrząc
mu prosto w oczy.
- Z takimi walorami - uśmiechnął
się.
- O co panu właściwie chodzi? -
wnikałam.
- Oj, pani Alu, dajmy spokój z tą
pruderią! Wszystkim mężczyznom chodzi o to samo, o seks. - Sięgnął po filiżankę
z kawą. - To kiedy? - Roześmiał się.
- Może pan mówić głośniej? - Ja
również się zaśmiałam. - Nie jestem pewna, czy wszystko mi się wyraźnie nagrało
- dodałam, wyjmując z torebki telefon komórkowy z włączonym dyktafonem.
Pracę dostałam od ręki. Świńskie
oczka nie dały mi jednak spokoju. Były cwańsze niż myślałam, a mój
niekonwencjonalny wstęp zachęcił je tylko do większej śmiałości, swego rodzaju
gry, która zaczęła przynosić przyjemności, o jakich do tej pory nawet im się
nie śniło. Mimo znajdującego się w moim posiadaniu kompromitującego nagrania,
kierownik pozwalał sobie na więcej, a ja czułam się coraz bardziej bezradna.
Groźby upublicznienia sekretu szefa, wniesienia oskarżenia o mobbing, zdały się
na niewiele. Wiedziałam, że z łatwością wytłumaczy swoje postępowanie, każdy
prawnik go wybroni, każdy sąd uniewinni, zasądzając co najwyżej jakąś niewielką
grzywnę. Wiedział o tym i on.
Zaczęły się długie, zimowe
popołudnia pełne rozmyślań, niekończących się obaw, co wydarzy się następnego
dnia w pracy. Moje dotychczasowe życie towarzyskie legło w gruzach. Wkrótce
została tylko samotność, dołączył strach, a potem zniechęcenie i rezygnacja.
Wydawało się, że jedyną ucieczką od napastliwego szefa będzie zmiana pracy. I
wtedy wydarzyło się coś niespodziewanego, coś, co definitywnie rozwiązało
wszystkie moje problemy. Przyszło we śnie pewnej dusznej, grudniowej nocy, we
śnie, który stał się tak realny, że zmroził wszystkim w żyłach krew.
Kieliszek brandy rozluźnia. Piję
coraz więcej. Jeszcze tydzień temu wystarczał jeden, dziś to już czwarty.
Czwarty mały, pękaty kieliszek przypominający kształtem tulipan. Uwielbiam
tulipany. Matka sadziła je kiedyś namiętnie w ogrodzie. Teraz rosną tam tylko
chwasty. Spoglądam w kieliszek i wyobrażam sobie siłę dębu, z którego zrobiono
beczki przechowujące brandy. Drzewo oddało jej wszystko, co miało najlepszego,
w co zbroiło się przez lata - siłę, słońce, aromat i kolor. Wypijam kolejny
duży łyk i uśmiecham się do cienia rozpostartego na ścianie. Cień zdaje się
poruszać, choć ja tkwię w miejscu. Złudzenie. Nie, dziś przecież pełnia
księżyca. Dziś wszystko się może zdarzyć.
Wypełniam kieliszek resztkami
płynu, pustą butelkę odstawiam na półkę i biorę do ust kolejny łyk. Hiszpańska
piętnastoletnia brandy o aromacie prażonych orzechów, wanilii i śliwek rozpływa
się na podniebieniu. Zamykam oczy, delektuję się. Zawsze lubiłam alkohol, ten
najlepszy, najdroższy, potajemnie wykradany z gabinetu ojca w czasach, kiedy
nam się powodziło.
Piątkowy wieczór, myślę
rozluźniona, jutro mogę spać do woli. Czuję w głowie lekkie zamroczenie. To
nic. Chcę odpłynąć, zapomnieć, zasnąć już teraz, u progu wieczoru, jak
najszybciej, zanim pustka wypełni serce. Ogarnia mnie ciepło, pełznie po
policzkach, szyi, piersiach, brzuchu, coraz niżej, obezwładnia, pozbawia
świadomości. Resztkami sił zerkam na ścianę. Jeszcze przed chwilą cień był ze
mną, teraz odszedł. Wiem, że wróci. Zawsze wraca...
Budzi mnie telefon. Jego dzwonek
wwierca się w mózg niczym świder, niemalże rozrywa go na strzępy. Czuję
nieznośny ból w skroniach. Pulsuje, wydaje się narastać. Podnoszę słuchawkę.
- Co do cholery? - pytam
wściekle.
Wszystko jedno kto dzwoni. Jest
siódma rano, sobota, nikt nie ma prawa budzić mnie tak wcześnie.
- Ala? - słyszę znajomy głos
Baśki, koleżanki z pracy. Jest czymś mocno zdenerwowana. Głos jej drży - Ala,
nie uwierzysz! Szef nie żyje!
Szef nie żyje? Ręka trzymająca
słuchawkę drętwieje. Poruszam bezgłośnie ustami.
- Ktoś ukatrupił go w nocy!
Rozumiesz? Morderstwo! - niemalże krzyczy. - Podobno masakra jakaś, istna
jatka, pełno krwi, bałagan, a mieszkanie zamknięte od wewnątrz. Nie wiadomo,
jak się dostali do środka! No mówię ci, blady strach na całe osiedle!
Szef nie żyje. Ten skurwysyn
zadźgany we własnym mieszkaniu! Dziwne, ale wcale nie jestem zaskoczona. Czuję
ulgę, jakby ktoś wyjął mi z głowy ołowianą kulę. Zerkam, czy cień wrócił. Jest.
Leży skulony przy ścianie, drży. Odpoczywa.
- Dzięki za telefon - mówię ze
spokojem i odkładam słuchawkę.
Coś we mnie chichocze.