23 lutego 2020

Podwójne życie Alicji J.

Od sześciu miesięcy na facebooku. Pół roku spędzone wśród słów i obrazów, które nie mają nic wspólnego z rzeczywistością, z nią samą. Stu trzydziestu trzech znajomych, mnóstwo możliwości na długie, zimowe wieczory spędzane w czterech ścianach kawalerki. Lista znajomych długa, a w sercu poczucie ogromnego osamotnienia. Zamiast podziwiać krajobraz roztaczający się z okna, mogłaby przecież iść w kierunku zachodzącego słońca albo czytać książkę ulubionego pisarza, każdego dnia wciśnięta w fotel stuka w klawiaturę. Ma trzydzieści pięć lat i czuje, że od wewnątrz zaczyna toczyć ją pustka niczym robak. "Wczoraj mąż podarował mi na imieniny uroczy bukiet róż", "Ja i moja ukochana żona podczas wymarzonych wakacji", "Dziś kupiłam szpilki w najdroższym butiku", "Nasz cudowny maluszek ma pierwszy ząbek". Wzrok prześlizguje się po rzędach liter, zaczepia twarze uśmiechające się ze zdjęć. Alicja zamyka oczy i wyobraża sobie, że boso spaceruje po plaży. Piasek jest chłodny, a szum morza jak ukochana kołysanka z dzieciństwa. Słyszy śpiew mamy, która w kuchni piecze szarlotkę.
Ciasto ma lekko kwaskowy smak, pachnie cynamonem i wanilią. Alicja, śmiejąc się, klaszcze w dłonie, podskakuje w miejscu. Ma ochotę na jeszcze jeden kawałek szarlotki. Jest szczęśliwa. Nagle śpiew mamy cichnie, a w jego miejsce pojawia się odgłos dzwonów kościelnych. Mężczyzna w granatowym garniturze patrzy na nią czule, później długo całuje, przytula, przyrzeka być zawsze. Wszystko mija... Chłodny podmuch wiatru od morza. Alicja pisze list do samej siebie, w którym opisuje plażę, piasek, wiatr i morze, przykleja znaczek na białej kopercie, adresuje, potem czeka na odpowiedź. Zanim list dojdzie, Alicja przejrzy wszystkie fotografie. Kropelki morskiej bryzy na rozgrzanych policzkach.
Na facebooku toczy się życie. Stu trzydziestu trzech znajomych jak jeden organizm. Wszyscy lajkują, wstawiają selfie. Co chwila padają komendy: "Polub moją stronę!", "Udostępnij!". Fale zacierają ślady stóp na piasku. Alicja spogląda za siebie i już wie, że nie ma powrotu. Morze coraz bliżej, zagarnia stopy, kolana, biodra, brzuch...


22 lutego 2020

Głupia Zosia

Nazywali ją głupią Zosią, choć wcale nie była głupia. Kiedy większość narzekała, ona się tylko uśmiechała. Kiedy większość się modliła, ona zamykała oczy i milczała. Nie było przecież w tym nic złego, a jednak zachowanie Zosi ludziom przeszkadzało. Tacy już jesteśmy, i tego nie zmienisz, odmienność wśród swoich traktujemy jako coś chorego, coś, co łatwo można zepchnąć na margines życia, wyśmiać, zignorować, uczynić przezroczystym. Zosia była po prostu inna.
- Czemu ty się nie modlisz i nie chodzisz do kościoła? - pytają ludzie.
- Zobaczysz, Bóg cię ukarze - dodają, kręcąc głową na znak niezadowolenia.
Zosia uśmiecha się tylko, zamyka oczy i unosi ramiona, jakby chciała objąć kogoś niewidzialnego. Wiem, ty robisz tak często, anioł, który zszedł na ziemię, by ukazać się wybranym.
Piję piwo, ty siedzisz w fotelu obok i opowiadasz o niebie. Razem obejrzymy kolejny odcinek Columbo. Zosia właśnie kładzie się spać, jest odprężona i wesoła.

21 lutego 2020

Stary las

- Pani Agnieszko, proszę się nie upierać, to nie ma sensu. Mają przecież wszystkie pozwolenia - tłumaczył pojednawczo leśniczy, jakby byli starymi znajomymi, a przecież spotkali się może wszystkiego ze trzy razy.
Miała ochotę trzasnąć go w tę nalaną tłuszczem, czerwoną mordę albo przynajmniej rozmazać na niej zbuka. Niestety, arsenał pocisków malał w zastraszającym tempie. Niedługo będzie musiała sięgnąć po inne środki perswazji.
Mężczyzna nie opuszczał kryjówki. Wyczuwał niebezpieczeństwo. Stał za okazałym pniem sosny, wychylając co jakiś czas gębę, aby skutecznie prowadzić negocjacje, które zlecił mu przed niespełna godziną dyrektor. Rola negocjatora była mu nie w smak. Chętnie dołączyłby do pilarzy raczących się bimbrem Walenciaka, jak zwykł to robić prawie co dzień. Uparta sztuka, myślał, obserwując kobietę. Sytuacja wyglądała o wiele gorzej niż przewidywał. Jadąc na miejsce wycinki, myślał, że uwinie się z babą w try miga. Brygadzista zadzwonił do dyrektora już o świcie.
- Przerwa w robocie, szefie - oznajmił lekko rozbawionym głosem. 
Szef od razu rozdarł ryj.
- Jak to przerwa, do jasnej cholery?! - krzyknął do słuchawki. - Kurwa, zamiast chlać, bierzcie się do roboty! Macie tydzień!
- Sprawa jest jajeczna, szefie - oznajmił Walenciak.
- Nie pieprzcie mi tu głupot! Z roboty was wyrzucę, zapijaczone mordy! - Szef nie spuszczał z tonu.
- Dyrektorze, mamy tu babę z koszem zbuków. Bombarduje, ile wlezie! Wyciąć drzew nie pozwala! - Bronił się brygadzista. - Drze się, aż głowa puchnie! Że niby stary las, że żal ścinać, każde drzewo na wagę złota, i takie tam inne farmazony! Wariatka i tyle!
Dyrektor zrobił tak jak zawsze, wysłał leśniczego, faceta od brudnej roboty. Sam rzadko ruszał się w teren. Oczywiście miało to swoje dobre strony, dlatego nikt w okolicy nie miał szefowi za złe, że siedzi w czyściutkim garniturze za biurkiem w ciepłym, dobrze umeblowanym gabinecie i podpisuje umowy z kontrahentami na kolejne dostawy drewna. Na tych wywózkach każdy skorzystał i jemu, leśniczemu, coś tam zawsze spadało z pańskiego stołu. W każdym razie nie narzekał. Dom wybudował, niedawno ogrodzenie nowe zrobił i synowi pomógł. Uczciwą pracą przez całe życie by się tego nie dorobił. Ta baba gotowa wszystko popsuć. Rabanu narobiła więcej niż on przez te trzydzieści lat na państwowej posadzie, a przecież święty nigdy nie był, za kołnierz nie wylewał. Bywało, że po walenciakowym bimbrze solidnie mieszało się mu we łbie. Jeden ten las zaświadczyć może... Jeszcze do telewizji pójdzie babsko, zjadą się dziennikarze, węszyć zaczną. Zasrana obrończyni lasu. Koniecznie trzeba ją przekonać, jak nie po dobroci, to może groszem. Ta metoda zawsze skuteczna.
- Pani Agnieszko - mówi półgłosem, żeby robotnicy nie usłyszeli. - Przecież oboje wiemy, jak jest... Pani na forsie nie śpi, ja dzielić się z bliźnim umiem. Renta, którą ma pani po świętej pamięci Zdzichu, pewnie na długo nie wystarcza, a córeczka rośnie, potrzeby też... Pani Agnieszko, dogadać się trzeba! Człowieka zrozumieć...
Nie dokończył. Odpowiedź przyszła przedwcześnie. Najpierw poczuł pacnięcie w czoło, potem smród zalewający mu oczy, nos i usta, na koniec coś z ogromną siłą wbiło mu się w krocze. Przeszywający ból zwalił go z nóg. Zdążył jeszcze spojrzeć w dół i wyszeptać jakby ze zdziwieniem:
- Pani Agnieszko...
Podpełzały kolejne korzenie, z łatwością wnikając w ciało mężczyzny. Krew obficie tryskała na ściółkę. Usłyszał jeszcze kobiecy chichot, po czym jego świadomość zgasła.


19 lutego 2020

Coś we mnie

Powinnam była to przewidzieć już wtedy, gdy przyszłam do jego gabinetu po raz pierwszy. Rozparty w dużym, skórzanym fotelu przyglądał mi się długo. Świńskie oczka głęboko osadzone w szerokiej, nalanej tłuszczem twarzy patrzyły nazbyt śmiało. Uśmiechał się, bębniąc palcami w blat biurka. Co za obleśny typ, pomyślałam wtedy, próbując zachować zimną krew. Zależało mi na tej pracy, zwłaszcza, że byłam już wszędzie i za każdym razem, tłumacząc się brakiem wolnych etatów, odesłano mnie z kwitkiem. Tutaj przynajmniej dawano mi nadzieję, z kadr odesłano do kierownika wydziału. Przyjął mnie serdecznie, poprosił, abym usiadła, kazał sekretarce zrobić kawę. Rozmawialiśmy o cv, wymaganych kwalifikacjach, wynagrodzeniu. Najpierw uśpił moją czujność, by na koniec zaatakować.
- Inne... Mam na myśli panie, które starały się o to stanowisko, były gotowe całować mnie po rękach - powiedział pewnym głosem. - Obiecałem, że się zastanowię, biorąc pod uwagę ich zaangażowanie i gotowość sprostania moim wymaganiom. Chyba rozumie pani, o co mi chodzi?
- Nie, nie rozumiem - odparłam.
- Jest pani młoda, atrakcyjna - ciągnął już bez ogródek. - Miałaby pani pierwszeństwo...
- Doprawdy? - zapytałam, patrząc mu prosto w oczy.
- Z takimi walorami - uśmiechnął się.
- O co panu właściwie chodzi? - wnikałam.
- Oj, pani Alu, dajmy spokój z tą pruderią! Wszystkim mężczyznom chodzi o to samo, o seks. - Sięgnął po filiżankę z kawą. - To kiedy? - Roześmiał się.
- Może pan mówić głośniej? - Ja również się zaśmiałam. - Nie jestem pewna, czy wszystko mi się wyraźnie nagrało - dodałam, wyjmując z torebki telefon komórkowy z włączonym dyktafonem.
Pracę dostałam od ręki. Świńskie oczka nie dały mi jednak spokoju. Były cwańsze niż myślałam, a mój niekonwencjonalny wstęp zachęcił je tylko do większej śmiałości, swego rodzaju gry, która zaczęła przynosić przyjemności, o jakich do tej pory nawet im się nie śniło. Mimo znajdującego się w moim posiadaniu kompromitującego nagrania, kierownik pozwalał sobie na więcej, a ja czułam się coraz bardziej bezradna. Groźby upublicznienia sekretu szefa, wniesienia oskarżenia o mobbing, zdały się na niewiele. Wiedziałam, że z łatwością wytłumaczy swoje postępowanie, każdy prawnik go wybroni, każdy sąd uniewinni, zasądzając co najwyżej jakąś niewielką grzywnę. Wiedział o tym i on.
Zaczęły się długie, zimowe popołudnia pełne rozmyślań, niekończących się obaw, co wydarzy się następnego dnia w pracy. Moje dotychczasowe życie towarzyskie legło w gruzach. Wkrótce została tylko samotność, dołączył strach, a potem zniechęcenie i rezygnacja. Wydawało się, że jedyną ucieczką od napastliwego szefa będzie zmiana pracy. I wtedy wydarzyło się coś niespodziewanego, coś, co definitywnie rozwiązało wszystkie moje problemy. Przyszło we śnie pewnej dusznej, grudniowej nocy, we śnie, który stał się tak realny, że zmroził wszystkim w żyłach krew.
Kieliszek brandy rozluźnia. Piję coraz więcej. Jeszcze tydzień temu wystarczał jeden, dziś to już czwarty. Czwarty mały, pękaty kieliszek przypominający kształtem tulipan. Uwielbiam tulipany. Matka sadziła je kiedyś namiętnie w ogrodzie. Teraz rosną tam tylko chwasty. Spoglądam w kieliszek i wyobrażam sobie siłę dębu, z którego zrobiono beczki przechowujące brandy. Drzewo oddało jej wszystko, co miało najlepszego, w co zbroiło się przez lata - siłę, słońce, aromat i kolor. Wypijam kolejny duży łyk i uśmiecham się do cienia rozpostartego na ścianie. Cień zdaje się poruszać, choć ja tkwię w miejscu. Złudzenie. Nie, dziś przecież pełnia księżyca. Dziś wszystko się może zdarzyć.
Wypełniam kieliszek resztkami płynu, pustą butelkę odstawiam na półkę i biorę do ust kolejny łyk. Hiszpańska piętnastoletnia brandy o aromacie prażonych orzechów, wanilii i śliwek rozpływa się na podniebieniu. Zamykam oczy, delektuję się. Zawsze lubiłam alkohol, ten najlepszy, najdroższy, potajemnie wykradany z gabinetu ojca w czasach, kiedy nam się powodziło.
Piątkowy wieczór, myślę rozluźniona, jutro mogę spać do woli. Czuję w głowie lekkie zamroczenie. To nic. Chcę odpłynąć, zapomnieć, zasnąć już teraz, u progu wieczoru, jak najszybciej, zanim pustka wypełni serce. Ogarnia mnie ciepło, pełznie po policzkach, szyi, piersiach, brzuchu, coraz niżej, obezwładnia, pozbawia świadomości. Resztkami sił zerkam na ścianę. Jeszcze przed chwilą cień był ze mną, teraz odszedł. Wiem, że wróci. Zawsze wraca...
Budzi mnie telefon. Jego dzwonek wwierca się w mózg niczym świder, niemalże rozrywa go na strzępy. Czuję nieznośny ból w skroniach. Pulsuje, wydaje się narastać. Podnoszę słuchawkę.
- Co do cholery? - pytam wściekle.
Wszystko jedno kto dzwoni. Jest siódma rano, sobota, nikt nie ma prawa budzić mnie tak wcześnie.
- Ala? - słyszę znajomy głos Baśki, koleżanki z pracy. Jest czymś mocno zdenerwowana. Głos jej drży - Ala, nie uwierzysz! Szef nie żyje!
Szef nie żyje? Ręka trzymająca słuchawkę drętwieje. Poruszam bezgłośnie ustami.
- Ktoś ukatrupił go w nocy! Rozumiesz? Morderstwo! - niemalże krzyczy. - Podobno masakra jakaś, istna jatka, pełno krwi, bałagan, a mieszkanie zamknięte od wewnątrz. Nie wiadomo, jak się dostali do środka! No mówię ci, blady strach na całe osiedle!
Szef nie żyje. Ten skurwysyn zadźgany we własnym mieszkaniu! Dziwne, ale wcale nie jestem zaskoczona. Czuję ulgę, jakby ktoś wyjął mi z głowy ołowianą kulę. Zerkam, czy cień wrócił. Jest. Leży skulony przy ścianie, drży. Odpoczywa.
- Dzięki za telefon - mówię ze spokojem i odkładam słuchawkę.
Coś we mnie chichocze.


18 lutego 2020

Brak kontroli

- Dzień dobry - usłyszałam. - Młodszy aspirant Michał Kowalski, powiatowa komenda policji.
Przez uchylone drzwi wdarło się do przedpokoju mroźne, ostre powietrze.
- Dzień dobry - odpowiedziałam, zapinając guziki przy swetrze.
To nazwisko. Znałam przynajmniej ze dwudziestu Kowalskich, ale żaden z nich nie był policjantem. Ten Kowalski był jeszcze młody, na oko trzydziestokilkuletni blondyn średniego wzrostu o nerwowych ruchach. Na jego czerwonej od mrozu twarzy widoczne było napięcie, które starał się zamaskować służbowym, nienaturalnie wysokim tonem głosu.
- Chłodno dziś - powiedział, pokazując legitymację służbową. - Będzie z minus dwadzieścia pięć.
- Owszem... - przytaknęłam. - Czy pan w sprawie pogody właśnie? - zażartowałam.
Zaczął dreptać w miejscu jak chłopczyk, który chce do łazienki za potrzebą.
- Wolałbym porozmawiać w środku - wydukał wreszcie. - Ja w sprawie pani sąsiada, Kazimierza Wiśniewskiego, zamordowanego dzisiejszej nocy.
Usiedliśmy w salonie. Jaskrawe styczniowe słońce zaglądało przez oszklone drzwi tarasowe. Zrobiłam herbatę. Aspirant Kowalski posłodził trzy czubate łyżeczki, liczyłam w myślach, jedna, druga, trzecia. Potem zaczął mieszać, z uwagą śledząc wirujący po powierzchni płynu plasterek cytryny. Był tak na nim skoncentrowany, jakby ten plasterek awansował nagle do rangi najważniejszego na świecie, jakby stanowił pępek wszechświata. Milczeliśmy. Zaczynało to być irytujące.
- A więc nie zauważyła pani nic podejrzanego? - zapytał w końcu. - Nic, co mogłoby pomóc nam w rozwikłaniu tej sprawy? Jest pani najbliższą sąsiadką. Proszę pomyśleć...
- Nie mam nad czym myśleć - przerwałam mu w pół zdania. - Nie widziałam nic podejrzanego, przynajmniej wczoraj...
- Przynajmniej wczoraj? - czepił się tych słów jak koła ratunkowego. - A więc jednak coś panią zastanowiło, zaniepokoiło, zwróciło pani uwagę... Wcześniej? To znaczy zanim doszło do morderstwa?
To jego denerwujące "a więc".
- Podejrzane było to, że Wiśniewski przez tyle lat znęcał się nad rodziną, pił, katował żonę i dziecko, ale mimo zgłoszeń sąsiadów i samej krzywdzonej, żadna instytucja uprawniona do ścigania takich draniów nie zainterweniowała skutecznie.
- A więc ofiara mogła mieć wrogów ze względu na swoją słabość do alkoholu i częste, pijackie wybryki. - Zapisał w wyjętym z kieszeni notatniku.
- Niech pan nie nazywa go ofiarą! - zaprotestowałam. - Ofiarą była jego rodzina, a on zwykłym łajdakiem!
- A więc pochwala pani to, co się stało? - dociekał, nie podnosząc oczu z nad notatek. - Ktoś sam wymierzył sprawiedliwość.
- Pochwalam, lecz moje zdanie jest tutaj mało ważne - powiedziałam. - To wy prowadzicie śledztwo.
Aspirant przez cały czas robił notatki. Przekreślał coś i znów zapisywał, jakby sporządzał listę sprawunków, które musi wykupić w sklepie przed powrotem do domu ze służby. Wyobraziłam go sobie, jak stoi w markecie z pustym koszykiem, spogląda na listę i marszczy czoło.
- Jeszcze jedno... - zapytał. - Wczoraj wieczorem byliście państwo w domu. Czy ktoś to może potwierdzić?
Byłam spokojna, prawie zadowolona. Tym razem obeszło się bez "a więc".
- Teściowa - odparłam. - Mieszka obok.
- Pytam o kogoś spoza rodziny - dociekał tamten.
- Spoza rodziny? - Udawałam, że się zastanawiam. Zmrużyłam lekko oczy, jakby szukając czegoś w pamięci. - Tak, jest ktoś taki...
- Nazwisko, adres!
Wskazałam na laptop. Aspirant uniósł brwi na znak, że nie rozumie.
- Nazwiska ani adresu nie podam - powiedziałam z uśmiechem. - To są bohaterowie moich książek. Oni mogą jedynie poświadczyć, że piątkowy wieczór spędziłam w domu przy laptopie, pisząc kolejny fragment książki.
- A więc jest pani pisarką? - Zaśmiał się. - Pisarką dowcipów?
- Nie, thrillerów, horrorów, kryminałów.
- Wow! - Okrzyk niemalże zachwytu. - Moja ulubiona działka! Mówi pani, że bohaterowie mogą zaświadczyć? He he...
- Owszem... - przytaknęłam. - Niektórzy co prawda mało wiarygodni. No wie pan... psychopaci, mordercy! Muszę się panu do czegoś przyznać... - Ściszałam nagle głos. - Ci właśnie wyrywają mi się czasem spod kontroli.
- I co wtedy? - Aspirant był wyraźnie rozbawiony. Zamknął notatnik. Rozparł się na fotelu. Wreszcie się rozluźnił.
- To są prawdziwe bestie, panie aspirancie. Bestie polujące na łajdaków. Najpierw obserwacja, potem atak i mord. Usuwają ze świata najgorsze szumowiny.
Kowalski spojrzał na mnie jakoś dziwnie. Nie uwierzył. Nigdy nie wierzą, pomyślałam.
- Jest pani specjalistką od czarnego humoru, he he... - stwierdził, trzymając się ze śmiechu za brzuch.
- Nie wierzy mi pan? A powinien. No cóż, powodzenia w śledztwie!


09 lutego 2020

Jadźka

- Proszę księdza, matula od trzech lat swata mnie z Jędrkiem od Matusiaków - szepcze zapamiętale Jadźka w drewnianą kratkę klęcznika. - A czy ja krowa jakowaś jestem, żeby mi kawalera do łóżka wybierać?
- Dziecko, masz prawo decydować o swoim losie. Człowiekiem jesteś, godność masz, a kto ją depcze, ten grzesznik - mówi proboszcz, ocierając chusteczką pot z czoła.
Środek lata. Od dziewuchy gorąc bije niemiłosierny, sutanna z grubego kaszmiru, nieprzewiewna, opięta, szczególnie na brzuchu ciśnie, koloratka wrzyna się w szyję. Ciężki żywot. Ech, przydałaby się nowa sutanna, obszerniejsza, a parafianie zupełnie niedomyślni. Mnóstwo pomysłów mają, a to jedno do głowy im nie przyjdzie.
- Proszę księdza, czyli że mogę z Mariankiem, a na tamtego od Matusiaków wypiąć się? - dopytuje Jadźka, napierając obfitym biustem na sosnowy klęcznik.
Deski niespokojnie trzeszczą. Wyrosła ta Jaskrów córka, oj, wyrosła, kobita fest się z niej zrobiła, z tyłu dynie, pulchne jak kluski, jędrne, oddychać też ma czym, a takie to małe siedziało w ławce katechetycznej, różowe, zawsze usmarkane.
- Z Mariankiem też nie, bo żonaty - strofuje Jadźkę proboszcz i chustką czoło z potu osusza.
Trzeba ciągle tej Jaskrównie tłumaczyć, po stokroć przed grzechem przestrzegać, a ona i tak swoje. Zawsze taka była. Uczyć się nie chciała. Tylko tyłkiem umie wiercić, chichotać i na chłopów okiem łypać, kiecki coraz krótsze, bluzki z dekoltem.
- Jak to, proszę księdza, przecie tak samej przez życie grzech - rzecze Jadźka, rumieniąc się coraz bardziej.
Nie głupio mówi dziewucha. Samotność niedobra, doskwiera. Źle z nią człowiekowi.
- Drogie dziecko, za dużo masz zdrożnych myśli - odpowiada proboszcz. - Ale rozgrzeszenie ci dam. Młoda jesteś, gorącą masz krew po matce. Pokuta jednak musi być. Tak myślę, że z rok posłużysz za gosposię na plebanii... Na dobre ci to wyjdzie, grzechy odkupisz, potem za Jędrka od Matusiaków wyjdziesz. To dobry chłopak, co niedzielę widzę go na mszy, a że czasem do kielicha zajrzy, ech, chłop przecież, swoje przyjemności mieć musi. Kościelnym go zrobię.

08 lutego 2020

Drzwi babci Franciszki

Wszyscy nazywamy je drzwiami babci Franciszki. Są dla nas tym, co w innych rodzinach określa się mianem cennej pamiątki po przodkach. Powstały w czasach, kiedy dziadek Stanisław, rozkochany w morgach sąsiada, postanowił wreszcie się ustatkować. Podług ówczesnej mody kupił od pilarza Wojciecha litr bimbru, założył garnitur z samodziału, jedyny odświętny strój, jaki posiadał, i wybrał się w niedzielę do Walenciaka. Ów stary zrzęda miał córkę, przyszłą dziedziczkę owych morgów, które przylegały do poletka Staśka.
- Sąsiedzie, pora zaorać miedzę - rzekł Stanisław. - Dajcie mi córkę za żonę!
- A czemu by nie! - odparł Walenciak, zacierając ręce na widok pełnej butelki okowity.
Co prawda Franka, urocza brunetka o brązowych oczach, o uprawie roli nie miała pojęcia, ale to nie stanowiło problemu dla Staśka, który po ojcu odziedziczył umiejętność szybkiego przekonywania kobiet do uległości i roboty. Dziewuchy ze wsi przychylnie spoglądały na barczystego, już lekko siwiejącego kawalera, on jednak, upatrzywszy sobie sąsiedzkie morgi, nie zwracał uwagi na te umizgi. France marzył się kawaler z miasta o romantycznym usposobieniu, dlatego tej niedzieli, zanim Walenciak ze Staśkiem ujrzeli dno butelki i odśpiewali do końca ostatnią zwrotkę pieśni o ułanach przybywających pod okienko, dziewczyna spakowała walizkę i uciekła do ciotki mieszkającej w Warszawie, wdowie po oficerze, w nadziei, że jej marzenia co do małżeństwa wkrótce się ziszczą. Stasiek na wieść o ucieczce przyszłej narzeczonej wściekł się i chwyciwszy siekierę, którą Walenciak po zabiciu koguta na niedzielny rosół zwykł wbijać w ogromny akacjowy pniak stojący przy oborze, z wrzaskiem pobiegł do lasu. Tam upatrzył wielką sosnę i nie bacząc na nic, ściął ją kilku uderzeniami topora, potem u Wojciecha kupił kolejną butelkę bimbru i wypił duszkiem jej całą zawartość. To na kilka godzin zwaliło go z nóg. Gniew jednak nie ustąpił. Gdy tylko chłopu trochę pojaśniało w głowie, ściągnął na podwórko ogromny pień sosny, pociął na deski i zrobił drzwi, duże, grube, wzmocnione stalowymi klamrami. Wetknął je w futrynę własnej chałupy, usiadł na progu i powiedział:
- Przez te drzwi ma prawo przejść tylko Franka! Jak mi Bóg miły, jeśli nie ona, to żadna inna...
Jak to w tego typu opowieściach bywa, Franciszka, wzruszona upartością kawalera, wróciła na wieś i przechodząc przez drzwi, oddała się mu wraz z morgami. Odtąd ważne wydarzenia rodzinne są zatwierdzane w ten sam sposób, poprzez przejście przez drzwi babci Franciszki. Czy to chrzest, czy ślub, czy podwyżka, drzwi otwierają się z jednakim skrzypieniem.

07 lutego 2020

Józkowa miłość

Józek nie chciał się żenić. A bo to źle mu u mamusi, upierze, ugotuje, do roboty nie goni. Może i pospać, i popić do woli. Żeniaczka niejednego już usidliła, oj, niejednego! Taki Stasiek od Zybałów, kiedyś chłopak jurny, za kołnierz nigdy nie wylał, a teraz co... nos na kwintę zwieszony, blady, zagoniony, a kiedy na jednego do knajpy zawołasz, odpowiada, że stara z domu na zbity pysk wyrzuci. Urobiła go jędza, przekabaciła, już po chłopie... Lepiej nie mówić, bo łzy do oczu się cisną, a nogi jak z waty.
Drugiego takiego jak Józek nie ma we wsi. Inni już dawno się pożenili, a on idzie w zaparte, że samemu na świecie najlepiej.
- Jedną ma miłość ten wasz Józek, wódkę. Na taką kochanicę nie ma lekarstwa, Gozdkowo! Do żeniaczki go nie zmusicie. Dajcie spokój, bo jakieś nieszczęście z tego wyniknie - powiada każdy, komu przyjdzie słuchać żalów Józkowej matki.
Dobra to kobiecina. Jednego go miała, nie to co inne we wsi, niektóre po dziesięcioro dzieciaków na świat wydały. Mąż wcześnie ją obumarł, młoda jeszcze była, ale ona innego chłopa do chałupy nie chciała wziąć, choć garnęli się, nie powiem, garnęli, i Boguś od Krajków, rosły i majętny, i Zdzisiek ze Stróżek co dzień przyjeżdżał komarem. Nie spojrzała na żadnego, tylko Józka jak to oczko w głowie pieściła, żeby pociecha na stare lata była. Doczekała się starowinka pociechy, oj, doczekała, nic tylko usiąść i zapłakać, bo przecież znikąd pomocy. Jeszcze tylko ratunek w Matce Przenajświętszej, ta jedna nadzieja... Stara Gozdkowa wyciągnęła spod siennika grosz odłożony na czarną godzinę i proboszczowi na mszę dała w intencji tej Józkowej żeniaczki, a może Bóg się zmiłuje i synalka przed ołtarz zawiedzie.
- Niech Bóg obdarzy szczęściem tego mojego Józka - rzekła kobieta i księdzu proboszczowi pieniądze w garść wcisnęła, potem ucałowała go w dłoń, jak ją zawsze matka uczyła.
Pleban pieniądze do kieszeni zgarnął i jeszcze tego samego dnia mszę odprawił. Jakoś niedługo Józkowi się odmieniło. Ubrał spodnie w kant prasowane, odświętną, płócienną koszulę, lakierki i na zabawę do sąsiedniej wsi poszedł. Matce jakby ktoś ciężar zdjął z serca. Z wieczora, zmówiwszy różaniec, położyła się do łóżka, ale zasnąć coś nie mogła, tylko co rusz na drzwi spoglądała, czy aby syn w nich nie stoi na swych koślawych kulasach. Czasem, że gdy zanadto pohulał w karczmie, próg chałupy był dla niego nie lada przeszkodą. Wtedy matulę przyzywał i na jej ramieniu wsparty do łóżka kuśtykał. Nieraz namęczyła się z tym pijanicą nieboga, oj, nieraz! Kochała go jednak jak tylko matka potrafi, najmocniej i ślepo.
Długo Józek nie wracał z zabawy. Noc minęła, słońce stanęło w zenicie, gdy matka dojrzała go na końcu gościńca. Szedł wartko, pewnie, a jego śpiew niósł się po wsi jak odgłos dzwonów w niedzielę. Matka z radości klasnęła w dłonie. Widać Józek się zakochał, pomyślała i wybiegła mu na przeciw. A upał taki, że ani jednej żywej duszy nie ujrzysz, tylko kurz i Józek ze swym "moja kochano panienko, moja jedyno". Darł pyska, aż się starej matce dziwnie zrobiło. Jeszcze ludziska pomyślą, że pijany.
- Matulu - powiada Józek - mnie trzeba do zakonu iść, Panience Przenajświętszej służyć. Z nią zaślubiny będą, ale najpierw żniwa, bo kłosy dojrzałym ziarnem pachną.
Doczekała się matka pociechy z syna, oj, doczekała.

Niebieska marynarka

Ciało siedziało tam nadal. Wciśnięte między dwie tłustawe matrony ociekające głupawym zachwytem, mdłym oddaniem pustej idei, wyglądało j...