07 lutego 2020

Józkowa miłość

Józek nie chciał się żenić. A bo to źle mu u mamusi, upierze, ugotuje, do roboty nie goni. Może i pospać, i popić do woli. Żeniaczka niejednego już usidliła, oj, niejednego! Taki Stasiek od Zybałów, kiedyś chłopak jurny, za kołnierz nigdy nie wylał, a teraz co... nos na kwintę zwieszony, blady, zagoniony, a kiedy na jednego do knajpy zawołasz, odpowiada, że stara z domu na zbity pysk wyrzuci. Urobiła go jędza, przekabaciła, już po chłopie... Lepiej nie mówić, bo łzy do oczu się cisną, a nogi jak z waty.
Drugiego takiego jak Józek nie ma we wsi. Inni już dawno się pożenili, a on idzie w zaparte, że samemu na świecie najlepiej.
- Jedną ma miłość ten wasz Józek, wódkę. Na taką kochanicę nie ma lekarstwa, Gozdkowo! Do żeniaczki go nie zmusicie. Dajcie spokój, bo jakieś nieszczęście z tego wyniknie - powiada każdy, komu przyjdzie słuchać żalów Józkowej matki.
Dobra to kobiecina. Jednego go miała, nie to co inne we wsi, niektóre po dziesięcioro dzieciaków na świat wydały. Mąż wcześnie ją obumarł, młoda jeszcze była, ale ona innego chłopa do chałupy nie chciała wziąć, choć garnęli się, nie powiem, garnęli, i Boguś od Krajków, rosły i majętny, i Zdzisiek ze Stróżek co dzień przyjeżdżał komarem. Nie spojrzała na żadnego, tylko Józka jak to oczko w głowie pieściła, żeby pociecha na stare lata była. Doczekała się starowinka pociechy, oj, doczekała, nic tylko usiąść i zapłakać, bo przecież znikąd pomocy. Jeszcze tylko ratunek w Matce Przenajświętszej, ta jedna nadzieja... Stara Gozdkowa wyciągnęła spod siennika grosz odłożony na czarną godzinę i proboszczowi na mszę dała w intencji tej Józkowej żeniaczki, a może Bóg się zmiłuje i synalka przed ołtarz zawiedzie.
- Niech Bóg obdarzy szczęściem tego mojego Józka - rzekła kobieta i księdzu proboszczowi pieniądze w garść wcisnęła, potem ucałowała go w dłoń, jak ją zawsze matka uczyła.
Pleban pieniądze do kieszeni zgarnął i jeszcze tego samego dnia mszę odprawił. Jakoś niedługo Józkowi się odmieniło. Ubrał spodnie w kant prasowane, odświętną, płócienną koszulę, lakierki i na zabawę do sąsiedniej wsi poszedł. Matce jakby ktoś ciężar zdjął z serca. Z wieczora, zmówiwszy różaniec, położyła się do łóżka, ale zasnąć coś nie mogła, tylko co rusz na drzwi spoglądała, czy aby syn w nich nie stoi na swych koślawych kulasach. Czasem, że gdy zanadto pohulał w karczmie, próg chałupy był dla niego nie lada przeszkodą. Wtedy matulę przyzywał i na jej ramieniu wsparty do łóżka kuśtykał. Nieraz namęczyła się z tym pijanicą nieboga, oj, nieraz! Kochała go jednak jak tylko matka potrafi, najmocniej i ślepo.
Długo Józek nie wracał z zabawy. Noc minęła, słońce stanęło w zenicie, gdy matka dojrzała go na końcu gościńca. Szedł wartko, pewnie, a jego śpiew niósł się po wsi jak odgłos dzwonów w niedzielę. Matka z radości klasnęła w dłonie. Widać Józek się zakochał, pomyślała i wybiegła mu na przeciw. A upał taki, że ani jednej żywej duszy nie ujrzysz, tylko kurz i Józek ze swym "moja kochano panienko, moja jedyno". Darł pyska, aż się starej matce dziwnie zrobiło. Jeszcze ludziska pomyślą, że pijany.
- Matulu - powiada Józek - mnie trzeba do zakonu iść, Panience Przenajświętszej służyć. Z nią zaślubiny będą, ale najpierw żniwa, bo kłosy dojrzałym ziarnem pachną.
Doczekała się matka pociechy z syna, oj, doczekała.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Niebieska marynarka

Ciało siedziało tam nadal. Wciśnięte między dwie tłustawe matrony ociekające głupawym zachwytem, mdłym oddaniem pustej idei, wyglądało j...