Czasem na świecie dzieją się
niewytłumaczalne rzeczy. Dziś na przykład, gdy tylko zjadłam śniadanie i
zabrałam się do mycia naczyń, wypadła mi z ręki szklanka, taka zwykła, gładka,
bez żadnych wzorków i grawerów. Lecąc, zahaczyła o blat kuchenny, potem o taboret
babci, który niebezpiecznie zachybotał z powodu jednej krótszej nogi, a na
koniec uderzyła o podłogę, roztrzaskując się z hukiem do imentu. To właśnie
wtedy wymsknęło mi się brzydkie słowo. Po prostu wymsknęło się i tyle. Zdarza
się każdemu! No nie mów, że nie... tobie też na pewno! I wszystko skończyłoby
się pewnie na tym upadku i ewentualnym posprzątaniu szkła, ale życie jest
nieprzewidywalne i lubi zaskakiwać. To niewinne przekleństwo podchwyciła
ściana, bo ona lubi takie perełki i z nudów wychwytuje je uszami specjalnie do
tego przeznaczonymi. Przechwyciwszy brzydkie słowo, pobawiła się nim trochę jak
piłeczką, poigrała jak kotek z myszką - przestawiła w nim literki, dodała to i
owo. W każdym razie bawiła się tak długo, aż w końcu znudziła się całkiem i
wyrzuciła przekleństwo przez okno, kłując nim w ogon wiewiórkę skaczącą po
konarze drzewa, a wiewiórka jak to wiewiórka, jest płochliwa... najpierw
zapiszczała, jakby ktoś odzierał ją z rudego futerka, a potem wrzasnęła na cały
pyszczek:
- Auu, mój ogon!
- Auu, mój ogon!
Nie myśl czasem, że na tym się
skończyło. O nie! Wiewiórka, wściekła z bólu, wyrwała z ogona brzydkie słowo
tak, jak pozbywa się spod paznokcia drzazgi i zamachnąwszy się solidnie,
cisnęła nim w dzikiego gołębia, a on...
Uwierz mi, awantura zrobiła się
potworna. Nie było wyjścia, spakowałam w koszyk kilka smakołyków i uciekłam
gdzie pieprz rośnie.
Jaki morał z tego?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz