Zdecydowałam, że w tym roku na
wakacje pojadę tam, gdzie wszyscy. Uległam facebookowej reklamie - on z nią i
gromadką roześmianych pociech stoją na plaży położonej w niewielkiej zatoczce,
szczęśliwi, opaleni, dumni, z dala od codziennych trosk, rozanieleni, w
charakterystycznych pozach, trochę bokiem, nogi lekko wysunięte, objęci, do
tego lajki i komentarze: wspaniale, wyglądacie pięknie, na nowo w sobie
zakochani, nice, super, och, ach, zazdrość ściska dupę! Malownicze skały w tle,
piaszczyste dno, błękitna, krystaliczna woda, po prostu raj - co prawda ledwo
co wydobyty z wojennego piekła, jeszcze tu i ówdzie dziury po kulach, ale
rozwijający się prężnie, gościnny, porządny i czysty.
- Jadę! - postanowiłam i choć pan
samochodzik trochę się buntował, zapakowawszy niezbędne rzeczy - telefon,
bikini i kartę kredytową, ruszyłam.
Gdy tylko wjechałam na
autostradę, panu samochodzikowi jakby urosły skrzydła. Rzucił się do przodu
niczym pies spuszczony z łańcucha i zapalczywie tnąc powietrze na dwa grube,
lepkie od kurzu plastry, zaczął wyprzedzać kolumny samochodów sunące po szosie
objuczone jak karawany wielbłądów. Zerknęłam na prawo i co widzę - na przodzie
kawalkady w vanie sąsiad z żoną i dziećmi, za nimi kolega z pracy, potem jego
teściowa z konkubinem, przyjaciele, szefostwo, sąsiadka z ojcem emerytem,
ksiądz z gosposią, radny, właścicielka sklepu, sołtys, listonosz z jakąś
dziewczyną, krótko mówiąc - prawie sami znajomi! Aż trudno oddychać!
Przymknęłam oczy, ale tylko na chwilę, bo już pan samochodzik dopadał następną
kolumnę. Szybko włączyłam klimę, a kiedy owionął mnie lekki strumyk chłodnego
powietrza i szok nieco minął, spojrzałam z tęsknotą we wsteczne lusterko, lecz
ojczyzny nie było już widać, jedynie wzbijające się kłęby kurzu i skrawek
brudnego nieba...
Noc spędziliśmy na parkingu przy
śpiewie gwiazd - pan samochodzik czuwał do świtu, a ja, zwinąwszy się w kłębek
jak zwykł to czynić mój kot, zasnęłam na tylnym siedzeniu. Śniła mi się Sarnia
Dolina. To był dziwny sen pełen smutku i tęsknoty, a zarazem jakiegoś
niewysłowionego szczęścia. Stojąc boso na werandzie, z zapartym tchem
wsłuchiwałam się w tętent nadbiegających od strony rzeki jednorożców.
Widziałam, jak powoli wyłaniają się z mgły, jak wdzięcznie biegną wzdłuż płotu
jeden za drugim i dumnie potrząsają grzywami, rżąc przy tym cichutko na
powitanie...
Obudził mnie ludzki gwar. Obok
parkingu wiodła ścieżka na plażę, którą o tej porze tłumnie ciągnęli rodacy,
taszcząc ze sobą mnóstwo gratów - parasole, parawany, namioty, maty, krzesła,
materace, deski, piłki, ręczniki, lodówki turystyczne pełne piwa, co tylko się
dało i co mogło koczowanie w pełnym słońcu nad wodą uczynić jeszcze bardziej
wygodnym. Pan samochodzik zabuczał znacząco, a ja, ziewnąwszy kilka razy,
wyruszyłam na poszukiwanie czegoś do zjedzenia.
Kawa wypita na tarasie kawiarni,
z którego roztaczał się cudowny widok na spokojne, wygładzone ciepłem
słonecznych promieni morze gdzieniegdzie upstrzone bielą żagli, od razu
postawiła mnie na nogi, pozwoliła pokonać senność, dodając energii i
wyostrzając zmysły. O tej porze w lokalu nie było nikogo, przynajmniej w tej
jego części, mogłam więc do woli cieszyć się samotnością, będąc prawie pewna,
że nikt nagle jej nie zakłóci, nie zmąci. Co chwilę maczałam koniuszek języka w
ciemnobrunatnym, przesadnie słodkim i gęstym naparze podanym w filiżance
wielkości naparstka, wciągając w nozdrza jego niezwykle mocny aromat. Pragnęłam
jak najdłużej rozkoszować się tym esencjonalnym, klarownym smakiem. Co chwilę
zerkałam też na łagodne, leniwe fale rozbijające się z cichym szumem o
nadbrzeżne skały. Nie myślałam już o hałaśliwych tłumach rodaków koczujących na
pobliskiej plaży ani o jednorożcach, które przyszły do mnie we śnie, jakby się
obawiały, że Sarnia Dolina rozpłynie się beze mnie we mgle. Po raz pierwszy od
wyjazdu poczułam, że dotarłam wreszcie do miejsca, do którego każdy człowiek
przynajmniej raz w życiu dotrzeć powinien, do oazy spokoju i szczęścia. Było mi
naprawdę dobrze...
Całe przedpołudnie spacerowałam
po niedużej, aczkolwiek niezwykle urokliwej starówce, na której nie brakowało
wykwintnych restauracji ani maleńkich, nastrojowych kawiarenek ukrytych w
zakamarkach wąskich ulic, kuszących aromatem kawy. Tubylcy okazali się bardzo
mili - ciągle się uśmiechali, żywo gestykulując i bełkocząc coś przy tym w
tubylczym języku, którego, choć tak bliski memu, nie rozumiałam ni w ząb.
Odpowiadałam więc tylko uśmiechem na ich uśmiech i gestykulowałam równie żywo
jak oni, nie tylko rękami, ale i całym ciałem, odwzajemniając okazywaną mi
serdeczność energicznie i z ogromnym zaangażowaniem. Ruchy moje były szybkie i
choć przypominały nieco gwałtowne machanie packą na muchy lub uderzanie kijem
bejsbolowym w niewidzialną piłkę, płynęły ze szczerego serca. Tubylcy zaś,
obstąpiwszy mnie, zaczęli przyglądać mi się z ciekawością bliską zdziwieniu.
- Divna polako! Divna polako! -
powtarzali.
Ja zaś przekornie, wskazując na
nich, odpowiadałam:
- Divna! Divna! Dziwni jesteście
wy!
Widocznie nie odczytali ironii
ukrytej w tych słowach, bo przytakując ze zrozumieniem i życzliwym uśmiechem,
częstowali mnie kawą serwowaną w filiżankach dla krasnoludków.
Dopiero popołudniu po zajrzeniu
do samouczka dowiedziałam się, że w tubylczym języku "divna polako"
oznacza ni mniej, ni więcej jak "piękna kobieto, powoli".
Dzień zdawał się nie mieć końca.
Znużona włóczęgą po zaułkach miasteczka, upojona wrażeniami i kawą, pragnęłam
tylko jednego - znaleźć się z dala od ludzi, usiąść na plaży, zanurzyć stopy w
chłodnej wodzie i cieszyć oczy widokiem słońca tonącego w bezmiarze wody.
Słońce jednak było jeszcze wysoko i choć powoli okrywało się płaszczem
czerwieni, jego jaskrawe promienie wciąż nasycały powietrze sporą dawką gorąca.
Nie mogłam czekać, aż słońce poczuje się równie zmęczone jak ja, zwłaszcza że
nadchodziła dwudziesta, pora kolacji, i plaża powoli pustoszała. Jeszcze
gdzieniegdzie snuły się grupki maruderów, ale z każdą chwilą było ich coraz
mniej.
Gdy tylko brzęczący rój rodaków
przetoczył się po ścieżce wiodącej do hotelu, zeszłam na plażę zdeptaną przez
tysiące bosych stóp. O dziwo, wokół panował idealny porządek. Natychmiast
owionął mnie przyjemny, orzeźwiający deszczyk morskiej wody. Przez jakiś czas
spacerowałam, brodząc prawie po kostki w mokrym piasku, potem zaś usiadłszy na
kurtce, która nieraz już służyła mi za kocyk, zamknęłam oczy i wystawiłam twarz
na działanie delikatnej, chłodnej bryzy.