28 stycznia 2020

"Ekspres do kawy" cz. XXVI - Tam, gdzie wszyscy fr.1


Zdecydowałam, że w tym roku na wakacje pojadę tam, gdzie wszyscy. Uległam facebookowej reklamie - on z nią i gromadką roześmianych pociech stoją na plaży położonej w niewielkiej zatoczce, szczęśliwi, opaleni, dumni, z dala od codziennych trosk, rozanieleni, w charakterystycznych pozach, trochę bokiem, nogi lekko wysunięte, objęci, do tego lajki i komentarze: wspaniale, wyglądacie pięknie, na nowo w sobie zakochani, nice, super, och, ach, zazdrość ściska dupę! Malownicze skały w tle, piaszczyste dno, błękitna, krystaliczna woda, po prostu raj - co prawda ledwo co wydobyty z wojennego piekła, jeszcze tu i ówdzie dziury po kulach, ale rozwijający się prężnie, gościnny, porządny i czysty.
- Jadę! - postanowiłam i choć pan samochodzik trochę się buntował, zapakowawszy niezbędne rzeczy - telefon, bikini i kartę kredytową, ruszyłam.
Gdy tylko wjechałam na autostradę, panu samochodzikowi jakby urosły skrzydła. Rzucił się do przodu niczym pies spuszczony z łańcucha i zapalczywie tnąc powietrze na dwa grube, lepkie od kurzu plastry, zaczął wyprzedzać kolumny samochodów sunące po szosie objuczone jak karawany wielbłądów. Zerknęłam na prawo i co widzę - na przodzie kawalkady w vanie sąsiad z żoną i dziećmi, za nimi kolega z pracy, potem jego teściowa z konkubinem, przyjaciele, szefostwo, sąsiadka z ojcem emerytem, ksiądz z gosposią, radny, właścicielka sklepu, sołtys, listonosz z jakąś dziewczyną, krótko mówiąc - prawie sami znajomi! Aż trudno oddychać! Przymknęłam oczy, ale tylko na chwilę, bo już pan samochodzik dopadał następną kolumnę. Szybko włączyłam klimę, a kiedy owionął mnie lekki strumyk chłodnego powietrza i szok nieco minął, spojrzałam z tęsknotą we wsteczne lusterko, lecz ojczyzny nie było już widać, jedynie wzbijające się kłęby kurzu i skrawek brudnego nieba...
Noc spędziliśmy na parkingu przy śpiewie gwiazd - pan samochodzik czuwał do świtu, a ja, zwinąwszy się w kłębek jak zwykł to czynić mój kot, zasnęłam na tylnym siedzeniu. Śniła mi się Sarnia Dolina. To był dziwny sen pełen smutku i tęsknoty, a zarazem jakiegoś niewysłowionego szczęścia. Stojąc boso na werandzie, z zapartym tchem wsłuchiwałam się w tętent nadbiegających od strony rzeki jednorożców. Widziałam, jak powoli wyłaniają się z mgły, jak wdzięcznie biegną wzdłuż płotu jeden za drugim i dumnie potrząsają grzywami, rżąc przy tym cichutko na powitanie...
Obudził mnie ludzki gwar. Obok parkingu wiodła ścieżka na plażę, którą o tej porze tłumnie ciągnęli rodacy, taszcząc ze sobą mnóstwo gratów - parasole, parawany, namioty, maty, krzesła, materace, deski, piłki, ręczniki, lodówki turystyczne pełne piwa, co tylko się dało i co mogło koczowanie w pełnym słońcu nad wodą uczynić jeszcze bardziej wygodnym. Pan samochodzik zabuczał znacząco, a ja, ziewnąwszy kilka razy, wyruszyłam na poszukiwanie czegoś do zjedzenia.
Kawa wypita na tarasie kawiarni, z którego roztaczał się cudowny widok na spokojne, wygładzone ciepłem słonecznych promieni morze gdzieniegdzie upstrzone bielą żagli, od razu postawiła mnie na nogi, pozwoliła pokonać senność, dodając energii i wyostrzając zmysły. O tej porze w lokalu nie było nikogo, przynajmniej w tej jego części, mogłam więc do woli cieszyć się samotnością, będąc prawie pewna, że nikt nagle jej nie zakłóci, nie zmąci. Co chwilę maczałam koniuszek języka w ciemnobrunatnym, przesadnie słodkim i gęstym naparze podanym w filiżance wielkości naparstka, wciągając w nozdrza jego niezwykle mocny aromat. Pragnęłam jak najdłużej rozkoszować się tym esencjonalnym, klarownym smakiem. Co chwilę zerkałam też na łagodne, leniwe fale rozbijające się z cichym szumem o nadbrzeżne skały. Nie myślałam już o hałaśliwych tłumach rodaków koczujących na pobliskiej plaży ani o jednorożcach, które przyszły do mnie we śnie, jakby się obawiały, że Sarnia Dolina rozpłynie się beze mnie we mgle. Po raz pierwszy od wyjazdu poczułam, że dotarłam wreszcie do miejsca, do którego każdy człowiek przynajmniej raz w życiu dotrzeć powinien, do oazy spokoju i szczęścia. Było mi naprawdę dobrze...
Całe przedpołudnie spacerowałam po niedużej, aczkolwiek niezwykle urokliwej starówce, na której nie brakowało wykwintnych restauracji ani maleńkich, nastrojowych kawiarenek ukrytych w zakamarkach wąskich ulic, kuszących aromatem kawy. Tubylcy okazali się bardzo mili - ciągle się uśmiechali, żywo gestykulując i bełkocząc coś przy tym w tubylczym języku, którego, choć tak bliski memu, nie rozumiałam ni w ząb. Odpowiadałam więc tylko uśmiechem na ich uśmiech i gestykulowałam równie żywo jak oni, nie tylko rękami, ale i całym ciałem, odwzajemniając okazywaną mi serdeczność energicznie i z ogromnym zaangażowaniem. Ruchy moje były szybkie i choć przypominały nieco gwałtowne machanie packą na muchy lub uderzanie kijem bejsbolowym w niewidzialną piłkę, płynęły ze szczerego serca. Tubylcy zaś, obstąpiwszy mnie, zaczęli przyglądać mi się z ciekawością bliską zdziwieniu.
- Divna polako! Divna polako! - powtarzali.
Ja zaś przekornie, wskazując na nich, odpowiadałam:
- Divna! Divna! Dziwni jesteście wy!
Widocznie nie odczytali ironii ukrytej w tych słowach, bo przytakując ze zrozumieniem i życzliwym uśmiechem, częstowali mnie kawą serwowaną w filiżankach dla krasnoludków.
Dopiero popołudniu po zajrzeniu do samouczka dowiedziałam się, że w tubylczym języku "divna polako" oznacza ni mniej, ni więcej jak "piękna kobieto, powoli".
Dzień zdawał się nie mieć końca. Znużona włóczęgą po zaułkach miasteczka, upojona wrażeniami i kawą, pragnęłam tylko jednego - znaleźć się z dala od ludzi, usiąść na plaży, zanurzyć stopy w chłodnej wodzie i cieszyć oczy widokiem słońca tonącego w bezmiarze wody. Słońce jednak było jeszcze wysoko i choć powoli okrywało się płaszczem czerwieni, jego jaskrawe promienie wciąż nasycały powietrze sporą dawką gorąca. Nie mogłam czekać, aż słońce poczuje się równie zmęczone jak ja, zwłaszcza że nadchodziła dwudziesta, pora kolacji, i plaża powoli pustoszała. Jeszcze gdzieniegdzie snuły się grupki maruderów, ale z każdą chwilą było ich coraz mniej.
Gdy tylko brzęczący rój rodaków przetoczył się po ścieżce wiodącej do hotelu, zeszłam na plażę zdeptaną przez tysiące bosych stóp. O dziwo, wokół panował idealny porządek. Natychmiast owionął mnie przyjemny, orzeźwiający deszczyk morskiej wody. Przez jakiś czas spacerowałam, brodząc prawie po kostki w mokrym piasku, potem zaś usiadłszy na kurtce, która nieraz już służyła mi za kocyk, zamknęłam oczy i wystawiłam twarz na działanie delikatnej, chłodnej bryzy.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Niebieska marynarka

Ciało siedziało tam nadal. Wciśnięte między dwie tłustawe matrony ociekające głupawym zachwytem, mdłym oddaniem pustej idei, wyglądało j...