31 stycznia 2015

Pora spać...

 
           Wiki Arwena

Powrót na wrzosowisko (cz.36) - Pustka

         Kiedy przekroczyłam próg domu, ujrzałam odrapane z tynku, zagrzybione, upstrzone pajęczynami ściany. Blade światło rozjaśniało zagracone pomieszczenia. Do pokojów prowadziły puste jamy futryn. Ruszyłam do kuchni, która jeszcze niedawno świeciła czystością, a teraz była pełna zniszczonych mebli, płytek zdartych ze ściany, potłuczonych na kawałki. Piec, przysypany sadzami i gruzem, przerażał. Nikt nie uwierzyłby, że jeszcze wczoraj pyrkotał na nim sagan pysznego bigosu, na patelni skwierczały pierożki, a pomieszczenie wypełniał aromat ziół i potraw. Rozglądałam się bezradnie, nie znajdując wytłumaczenia tej niezwykłej przemiany. Pokój ojca był w jeszcze gorszym stanie. Część drewnianego stropu zawaliła się i kikuty przepróchniałych desek wisiały tuż nad podłogą. Zerknęłam na fragment bocznej ściany i ujrzałam wiszący na niej obrazek. Wyblaknięta akwarela ojca... Dalej mroczne wnętrze pokoju matki. Pomieszczenie cuchnące stęchlizną. Zamknięte okiennice, na środku roztrzaskane łóżko, stare ciuchy, rozsypane pióra. Światło latarki ślizgało się po tych starociach, odkrywając przed moimi oczyma bolesną prawdę.
- Proszę mnie stąd zabrać - poprosiłam, czując ciepło łez na policzkach.
- Niedaleko stąd jest miasto, może właśnie tam... Zjemy coś gorącego i wszystko mi pani opowie - zadecydowałeś, ujmując mnie pod ramię.
Powitało nas szczekanie Nerona. Kiedy odjeżdżaliśmy, spojrzałam jeszcze raz na dom.

Powrót na wrzosowisko (cz.35) - Opuszczony dom

- Jest pani pewna, że powinniśmy wejść do środka? To zawaliska... - zapytałeś, wytrącając mnie z zamyślenia. - No dobrze... Skoro już tutaj jesteśmy! Wejdziemy i sprawdzimy. Zaraz... Gdzieś tu mam latarkę.
A więc wejdziemy tam. Pomożesz mi.  Obcy mężczyzna, który w kilka minut stał się dla mnie bliższy niż ktokolwiek na tym świecie. Ale czy dam radę? Tak, dam radę... muszę! W miejsce paraliżującego strachu pojawiły się we mnie ciekawość i pragnienie zrozumienia tego, co się dzieje. Twoja obecność dodawała mi odwagi. Biła od ciebie pewność siebie i gotowość niesienia pomocy. Należysz do tego gatunku mężczyzn, którzy nie zostawiliby kobiety w opałach, gotowych zawsze i wszędzie po rycersku bronić słabszego. A ja byłam bezbronna i zagubiona. Nie wiedziałam, co o tym wszystkim myśleć. Nie miałam nawet pewności, czy to, co mnie otacza jest prawdziwe, czy tylko wytworem chorej wyobraźni. A może istniało naprawdę, tylko w innym wymiarze? Uchyliło przede mną furtkę, bym zajrzała do środka i odkryła jakąś tajemnicę. O tym miejscu? O sobie?
- To mój dom rodzinny - wyrzuciłam z siebie jednym tchem, gdy schylałeś się nad bagażnikiem w poszukiwaniu latarki. - Jeszcze o świcie to miejsce wyglądało inaczej, przyjechałam tutaj na dwa tygodnie urlopu, budynek był w dobrym stanie, wraz z matką mieszkała tu Teresa, jej opiekunka. Nie wiem, co się dzieje. Niech mi pan pomoże to zrozumieć. Czy ja tracę zmysły?


30 stycznia 2015

Powrót na wrzosowisko (cz.34) - Wariatka

        Patrzyłam na pochylony dach, dziury po wyrwanych przez wiatr dachówkach, wybite szyby w oknach, mury odarte z tynku, zapuszczony ogród, kawałki zmurszałych desek i szkieł. Wszystko w nieładzie, porozrzucane po podwórku, niektóre szczątki na w pół wrośnięte w ziemię, przykryte śniegiem. Wokół domu chaszcze, suche badyle pokrzyw, stare bukszpany, od lat nieprzycinane. Jak to możliwe? Przecież jeszcze kilka godzin temu dom tętnił życiem? Teresa o tej porze zaparzała zioła, nuciła jedną z tych swoich smętnych piosenek albo ganiała po kuchni ze szczotką. A co z matką? Gdzie się obydwie podziały i co u licha stało się z domem? Co dzieje się ze mną? Nie umiałam poradzić sobie z nawałem pytań rodzących się pod wpływem widoku opustoszałego domu. Nasuwała się jedna odpowiedź, przerażająca, ale tłumacząca wszystko.
- Tak, jestem wariatką... - szepnęłam.
Stałeś w milczeniu obok. Nie mogłam zrobić ani jednego kroku. Tkwiłam w miejscu, patrzyłam na zrujnowany przez upływ czasu budynek i powoli docierało do mnie, że wszystko, co przeżyłam w ciągu ostatnich dwóch tygodni, było snem. A może śniłam teraz? Zaraz się zbudzę, Teresa wyjdzie na werandę i  wesoło zawoła:
- Pani Alicjo, upiekłam szarlotkę!
Zapach pieczonego ciasta będzie się niósł na całą okolicę. Wejdę do nagrzanej kuchni, usiądę przy stole i słuchając trajkotania Teresy, zjem kawałek placka. Potem przyjedzie pan Alfred z nowinami z miasteczka. Co jest prawdą, a co snem? Kiedy skończy się ten koszmar?

29 stycznia 2015

Powrót na wrzosowisko (cz.33) - Groza

        Ocknęłam się w terenówce. Byłeś obok. Masowałeś moją dłoń, chcąc pobudzić krążenie. Z tylnego siedzenia dobiegało skomlenie Nerona. Włączyłeś klimatyzację i miłe ciepło wypełniało wnętrze auta. Już nie drżałam. Czułam tylko lekkie mrowienie w palcach.
- Jak się pani czuje? Może pani wytłumaczyć, co się stało? Skąd się pani wzięła na tym pustkowiu? - pytałeś, przyglądając mi się z uwagą.
- Sama nie wiem... - szepnęłam, próbując zebrać myśli. - Muszę tam iść. Nie rozumiem... Przecież wyszłam na chwilę... Ta weranda...
- Nigdzie pani nie pójdzie w takim stanie! Jest pani wychłodzona, a dom wygląda na opuszczony - przekonywałeś ze spokojem. - Pojedziemy do pobliskiego miasteczka. Musi panią zbadać lekarz.
- Nic mi nie jest. Tam musiało coś się stać, coś złego! - powiedziałam z irytacją i zrzuciwszy z siebie koc, którym mnie okryłeś, otworzyłam drzwiczki samochodu. - Koniecznie musimy tam pójść! Trzeba im pomóc...
- Komu? Tutaj nikogo nie ma! Na śniegu widziałem tylko pani ślady - dochodziłeś prawdy coraz bardziej zdenerwowany.
- Teresie i... mojej matce! - krzyknęłam i wysiadłam z samochodu.
- Niech pani zaczeka! Wariatka! - usłyszałam, gdy robiłam półobrót, by spojrzeć na dom.

28 stycznia 2015

Powrót na wrzosowisko (cz.32) - Weranda

      Spotkaliśmy się wtedy po raz pierwszy. Neron polubił mnie od razu. Lizał moją dłoń ciepłym, szorstkim jęzorem, kiedy taszczyłeś mnie skostniałą z zimna do terenówki. Biegł potulnie obok i chwilami skamlał, jakby chciał się nade mną użalić. Poczciwa psia dusza. Właściwie to Neron uratował mi życie. Gdyby nie jego ujadanie, które zwabiło cię w miejsce, w którym zemdlałam, nie poznalibyśmy się, a ja być może nigdy nie odkryłabym prawdy o swoim życiu. Pewnie zamarzłabym na wrzosowisku. Tego ranka znalazłeś się tam przypadkiem. A może nie? Może los tak chciał? Los? A może sam Bóg postanowił wreszcie zesłać mi promień łaski? Zjechałeś z głównej trasy i zapędziłeś się na te bezdroża. Czego tam szukałeś? Właściwie to nigdy o tym nie opowiedziałeś.  
- Na pewno tutaj pani mieszka? - zapytałeś, gdy weszliśmy na werandę.
     Jeszcze o świcie był to solidny, dębowy ganek. Ojciec wybudował go przed laty, aby chronił dom przez porywistymi, jesiennymi wiatrami. Uwielbiałam tam przesiadywać. Skulona na ławce wciśniętej między wielkie donice pachnące wilgotnym torfem układałam z kamyków figury zwierząt zamieszkujących wrzosowisko albo czytałam książkę, zaznaczając kolejne strony liśćmi winobluszczu wijącego się po ścianach. W donicach rosły bukszpany. Ojciec przycinał je raz do roku w kule. Z sufitu zwisały wiązki najróżniejszych ziół i malutkie dzwonki z mosiądzu, które dźwięczały nawet przy najmniejszym powiewie wiatru. Wejście do ganku ozdabialiśmy zawsze gałązkami pachnącej żywicą jedliny albo piołunu, który zdaniem ojca odganiał od domu złe moce.
Tego ranka, kiedy przyprowadziłeś mnie do domu, to już nie była ta sama weranda.  Ze ścianami pełnymi dziur w spróchniałych, przeżartych przez robactwo, deskach, przerażała. Oniemiałam tą nagłą zmianą. Zdołałam tylko krzyknąć:
- Teresa!
I osunęłam się na wyszczerbioną, zgniłą podłogę.

27 stycznia 2015

Powrót na wrzosowisko (cz.31) - Biel

          Wokół panowała cisza. Koiła ból głowy, który jeszcze przed chwilą wydawał się nie do opanowania. Łapczywie wciągałam do płuc powietrze, syciłam się nim, czując, jak w ciało wstępują nowe siły. Mdłości minęły, a w ich miejsce pojawiło się pragnienie podążania na przód, takie samo jak przed laty, równie mocne jak tego dnia, gdy nie mogąc znieść widoku matki siedzącej przy kuchennym stole, jej tępego spojrzenia, braku łez, wyszłam z domu i pobiegłam na oślep przez wrzosowisko, byleby przed siebie, bez planu, bez celu. W pokoju obok kuchni, na łóżku przykrytym prześcieradłem, leżał martwy Staś. Ubrany w biały garnitur wyglądał jakby spał. Miałam wrażenie, że za chwilę otworzy oczy, zerwie się  z czystego, świątecznego posłania i z uśmiechem pobiegnie przez wrzosowisko do kościoła, w którym kilka miesięcy wcześniej po raz pierwszy przyjął komunię świętą. Biel wyciskająca łzy, wspomnienie ojca klęczącego na podłodze i ból rozdzierający płuca... Tak, trzeba biec dopóki sił starczy, a potem upaść, zasnąć! Ale co to? Z oddali dobiega szczekanie! To Back! Słyszę go coraz bliżej! Wytropił mnie, przygonił po śladach, liże po twarzy, ciepły jęzor. Muszę otworzyć oczy, wstać, iść do domu. Tam przecież rodzice...
- Neron, chodź tu, do nogi! Nie rusz! - rozległ się stanowczy, ostry głos.
Otworzyłam oczy. Pochylał się nade mną nieznajomy mężczyzna. Z jego ust wydobywała się szara mgiełka, która natychmiast rozwiewała się na tle pochmurnego nieba. Było mi niemiłosiernie zimno.
- Czy dobrze się pani czuje? Co się stało? Co pani tu robi o tej porze? - zapytał z niepokojem i po chwili, nie usłyszawszy odpowiedzi, zaczął rozcierać mi dłonie.
 

26 stycznia 2015

Powrót na wrzosowisko (cz.30) - Tropy zwierząt

            O świcie wyszłam na spacer z nadzieją, że mroźne powietrze nieco mnie orzeźwi. Czułam się nadal źle. Unikałam Teresy, która jak co rano krzątała się po kuchni, śpiewając swoje nostalgiczne piosenki. Z niechęcią myślałam również o spotkaniu  z panem Alfredem. Kontakt z nim mógłby tylko pogłębić mój stan. Po wyjściu z domu zorientowałam się jednak, że nie ma furgonetki sklepikarza. Przyprószone śniegiem ślady kół świadczyły o tym, że wyjechał bardzo wcześnie, może jeszcze w nocy. Śpieszył się zapewne do swoich obowiązków w sklepie.
         Wrzosowisko wyglądało pięknie. Pokryte świeżą warstwą śniegu zdawało się być żywą mapą. Wśród krzewów tarniny odciśnięte ślady kuropatw i zajęcy, na przestrzeniach porośniętych trawą kopytka saren i jeleni, niedaleko łapy wilka. Ojciec uczył mnie rozpoznać tropy zwierząt. Wspólnie czytaliśmy z białej księgi historie, które przydarzyły się ptakom i zwierzętom. Po śladach wiedziałam, dokąd wędrowała sarna, czym interesował się wróbel lub sikorka bogatka albo skąd wynoszą nasiona myszy. Potrafiłam rozpoznać tragedię zająca rozszarpanego przez wilczy pysk albo dramat nornicy rudej pochwyconej przez puszczyka. Wrzosowisko oddychało mroźnym powietrzem.

25 stycznia 2015

Powrót na wrzosowisko (cz.29) - Śnieg

       Śnieg musiał padać przez całą noc, bo kiedy rano spojrzałam w okno, w krajobrazie dominowała biel. Gruba warstwa śniegu przykryła ziemię. Patrzyłam urzeczona widokiem, przypominając sobie, jak w dzieciństwie przesiadywałam w oknie, czekając na pierwsze płatki. Śnieg sypał przez kilka dni. Potem biegłam z sankami na pobliską górkę, zjeżdżałam z niej, a Back pędził za mną, szczekając. Kochane psisko...

24 stycznia 2015

Powrót na wrzosowisko (cz.28) - Noc

            Obudziłam się w środku nocy z bólem głowy i ogromnym pragnieniem. Leżałam w łóżku. Była trzecia, gdy walcząc z mdłościami, zwlekłam się z posłania i ruszyłam do kuchni w poszukiwaniu wody. Teresa przetransportowała mnie do pokoju, przebrała w piżamę. Jak ona sobie ze mną poradziła? Dlaczego nic nie pamiętam? Szłam niepewnie, trzymając się ściany. Mdliło mnie coraz bardziej. Jeszcze nigdy po jednej lampce wina nie czułam takiego odurzenia. Trunek był szczególnie mocny. Musiałam się nim przytruć, stąd podłe samopoczucie. Przechodząc obok pokoju Teresy usłyszałam dobiegające zza drzwi jęki, ciche westchnienia, szepty. Czyżby Teresa nie była sama? Przypomniałam sobie wtedy pana Alfreda nocującego w domu i nagle wszystko stało się dla mnie jasne. A więc byli razem. 



23 stycznia 2015

Powrót na wrzosowisko (cz.27) - Odurzenie

         Niedługo potem pan Alfred, uraczony przez gospodynię samogonem, zaczął wyśpiewywać najrozmaitsze pieśni, począwszy od biesiadnych, poprzez nostalgiczne, a na religijnych skończywszy. Teresa, najwidoczniej kontenta z takiego obrotu sprawy, pilnowała, aby kieliszek sklepikarza nie pozostawał pusty, a i sobie nie żałowała, raz za razem wychylając kolejny. Ja zaś wzbraniałam się przed piciem, czując, że lampka Sangri rozgrzała mnie i lekko odurzyła. W milczeniu przyglądałam się Teresie dryfującej między stolikiem, a piecem, w którym buzował ogień. Pomarańczowe języki łakomie pochłaniały sosnowe polana, od czasu do czasu z rusztu dobiegało syczenie i strzelanie. Gar pełen aromatycznego bigosu pyrkotał na blasze w kłębach pary. W kuchni było duszno i gorąco. Pan Alfred rychło wsparł głowę na blacie stołu i począł posapywać ciężko, czasem mamrotać jakieś słowa, których znaczenia żadna z nas już pojąć nie mogła. Wkrótce Teresa odprowadziła słaniającego się na nogach mężczyznę do jednego z pokojów, skąd niebawem rozległo się głośne, przeciągłe chrapanie, sama zaś nucąc wciąż tą samą melodię, zaczęła sprzątać ze stołu. Poruszała się przy tym z taką swobodą, jakby samogon, który jeszcze przed chwilą piła na równi z gościem, na nią nie działał. Miałam wrażenie, że jakaś magiczna siła unosi ją ponad ziemią i pomaga przenosić naczynia do zlewu, ja zaś przyglądam się jej jakby z oddalenia, przez mgłę, coraz bielszą i gęściejszą. Moja świadomość ulatywała.

22 stycznia 2015

Powrót na wrzosowisko (cz.26) - Rzymska pieczeń

        Teresa uwinęła się z obiadem i wkrótce wszystkie przysmaki znalazły się na stole. Obok pieczeni z kartoflami i surówką stały pierogi z kapustą oraz wyśmienity kompot gruszkowy, specjalność Teresy. Potrawy były aromatyczne, nasycone najróżniejszymi przyprawami we właściwych proporcjach. Wino, choć marnie dobrane, dopełniło całości. Pan Alfred jadł z niezwykłym apetytem, wręcz pochłaniał pierożki, popijając je obficie winem. Cmokał przy tym i z uznaniem powtarzał:
- Pieczeń rzymska palce lizać, a pierożki... nigdy nie jadłem lepszych!
Wkrótce, podchmielony, z rumieńcami, rozparł się na krześle i zaczął opowiadać plotki z miasteczka:
- Wyobraźcie sobie, drogie panie, że zegarmistrz oszalał. Opowiada wszystkim, że widział w swoim domu ducha! Podobno owa zjawa stanęła nad jego łóżkiem! Zegarmistrz w środku nocy w piżamie wybiegł na rynek, pobudził wszystkich i za nic nie chciał wracać do mieszkania. Dopiero naczelnik policji wsadził roztrzęsionego do kozy na 24 godziny za zakłócanie ciszy nocnej. Stary był trzeźwy, ale kto to wie... Nie stroni przecież od kielicha! Ja to sobie myślę, że nic innego, tylko kostucha przyszła po niego! Ha ha ha...
       I tu pan Alfred wybuchnął tubalnym śmiechem, potem otarłszy wąsiska, nachylił się w stronę Teresy i cmoknął ją w dłoń ustami tłustymi od pierożków. Ta zachichotała i jakby jej kto skrzydła przyprawił, pobiegła do spiżarki po butelkę samogonu, który jeszcze jej nieboszczyk mąż z jęczmienia upędził. 
- Pani Teresa to co dzień młodsza - stwierdził mężczyzna, odprowadzając ją wzrokiem. - Wygląda tak świeżo jak róża. Jak wy to robicie kobiety?
Nie zdążyłam odpowiedzieć, bo Teresa była już z powrotem. Niosła trunek, uśmiechając się do sklepikarza uwodzicielsko.
- Aaaaaa, mogę tylko zdradzić, że co dzień wypijam specjalny napój, eliksir wiecznej młodości -  zanuciła, szczerząc śnieżnobiałe zęby.
 

21 stycznia 2015

Powrót na wrzosowisko (cz.26) - Wino

              Pan Alfred przyjechał o jedenastej. Zatrzasnął niedbale drzwiczki furgonetki i ruszył pewnym krokiem w kierunku domu. Wystrojony w nowy, brązowy półkożuszek, eleganckie spodnie garniturowe i czarne buty z czubkami, wyglądał szykownie. Przyprószone siwizną włosy zaczesał do tyłu, by przykryły niewielką łysinę na czubku głowy. Zaraz po wejściu na werandę starannie wytarł buty, poprawił kołnierz kremowej koszuli wystający spod swetra, potem roztarł  czerwone z zimna policzki i zakręcił wąsy. Teresa, obserwując go przez kuchenne okno, nadal nuciła tą samą tęskną melodię co rankiem i kołysała się w jej rytm. Wdowiec wszedł wreszcie do nagrzanego pomieszczenia i pokrywając zmieszanie udawaną swobodą, zatarł ręce, a potem wypalił z całej mocy:
- Ohooo, zima się ścieli sroga! Przejeżdżałem w pobliżu, to zajechałem! Zapach pieczeni niesie się po wrzosowisku aż ślinka cieknie! Myślę... nic tylko pani Tereska kucharzy, bo żadna inna kobieta w okolicy... co ja mówię, na całym świecie tak aromatycznie nie przyrządza pieczeni, flaczków czy bigosiku! Całuję rączki, pani Tereniu i wpraszam się na obiadek, ale nie na krzywy ryj, oj, nie!
             Po tych słowach pan Alfred odchylił poły kożucha, ukazując naszym oczom butelkę wina zatkniętą za pasek spodni.
- Sangria! Prosto z mojego sklepu, kochane panie! - wyskandował z uśmiechem, jakby występował w reklamie telewizyjnej.

20 stycznia 2015

Powrót na wrzosowisko (cz.25) - Urlop

      Wyprawa do miasteczka okazała się konieczna.  Skoro zamierzałam dłużej zostać na wrzosowisku, musiałam uzupełnić braki w garderobie. Dni stawały się coraz krótsze i chłodniejsze. Wkrótce miał spaść śnieg, a wtedy dotarcie do miasteczka stanie się trudne. Zadzwoniłam do szefa z informacją o przedłużeniu urlopu. Nie był zadowolony z wiadomości.
- Pani Alicjo, brakuje tu pani. Jest pani świetnym fachowcem, który dysponuje największą w zespole wiedzą na temat projektu. Trudno mi będzie znaleźć kogoś zaufanego i kompetentnego na pani miejsce - argumentował, gdy wspomniałam o miesięcznej przerwie w pracy.
Byłam jednak pewna, że dadzą sobie radę beze mnie, zwłaszcza, że badania wkroczyły w przedostatnią fazę testowania. Wyniki były obiecujące i projekt stał u progu kolejnego, końcowego etapu. Moja obecność nie była aż tak konieczna jak sugerował szef. Członkowie zespołu na bieżąco byli informowani o każdym najmniejszym postępie i tak dobrani, że wykluczenie bądź choroba jednego nie przekreślała ani nie dezorganizowała pracy innych. Musiałam tu być. To miejsce wcześniej czy później upomniałoby się o mnie i ściągnęło tutaj  z powrotem.

Imbirowy sen (cz.4) - Ania

           Byłem początkującym dziennikarzem, ona asystentką profesora Urbanowicza na Wydziale Psychologii. Szef zlecił mi napisanie artykułu do rubryki towarzyskiej. Kumpel doradził, abym pierwszy wywiad przeprowadził z profesorem. Facet słynął ze słabości do kobiet. Niejedna gotowa była zapłacić fortunę, by stać się pacjentką słynnego lekarza. Obracał się wśród biznesmanów, z którymi podobno łączyły go interesy. Wiedział o tym świecie więcej niż ktokolwiek w mieście. Poszło, ku mojemu zaskoczeniu, łatwo. Zgodził się na wywiad, wyznaczając datę i miejsce spotkania. Kawiarnia „Forest” znajdowała się w drugim krańcu miasta. Pożyczyłem auto od kolegi. Zwinny volkswagen sunął lekko wśród brudnych uliczek centrum, wprawiając mnie w dobry nastrój. Wkrótce jednak utknąłem w korku. Sznur samochodów odebrał resztki nadziei, że dotrę na czas. Zaparkowałem auto na parkingu i udałem się do kawiarni pieszo. Wiał północny wiatr. Silne podmuchy wydzierały z kosza gazety. Szał złośliwego żywiołu udzielił mi się do tego stopnia, że kopałem leżące na ziemi kawałki papieru, wprawiając je w chaotyczny taniec. Ręce wciśnięte w kieszenie cienkiej kurtki ortalionowej szczypały od mrozu. Ramię ścierpło od ciężaru torby, w której tkwił dyktafon. Jakiś pijaczyna zaczepił mnie, prosząc o forsę. Wcisnąłem mu na odczepne banknot dziesięciozłotowy. Typ obrzucił mnie stekiem przekleństw. Poszedłem dalej, nie zwracając uwagi na niknące w szumie wiatru krzyki. Nie lubię się spóźniać. W duchu przeklinałem to zatłoczone miasto. Miałem dość brudnych, ciasnych uliczek. Dusiłem się. Było już po dwudziestej, gdy dotarłem zziębnięty na miejsce. Jakież było moje zdziwienie, gdy zamiast profesora, przy zarezerwowanym stoliku ujrzałem właśnie ją. Siedziała zapatrzona w barwne światła wirujące na ścianie. Typowa piękność. Kasztanowe włosy spływające długimi lokami na turkusowy szal niedbale zarzucony na kształtne ramiona. Brązowa suknia przylegająca do zgrabnej figury. Miałem z takimi do czynienia na co dzień. Mieszała herbatę podaną w szklance. Po powierzchni płynu wirował plasterek cytryny. Zziębnięte ciało przeszył dreszcz. Dopiero teraz poczułem, jak bardzo zmarzłem.
- Przepraszam… – powiedziałem poirytowany. – Chyba zaszła drobna pomyłka. Miałem spotkać się tutaj z pewnym naukowcem. Czy pani…
- Nie myli się pan – przerwała mi z uśmiechem. – Anna Lewandowicz, asystentka profesora Urbanowicza. Myślałam, że pan już nie przyjdzie.
Zdumienie odebrało mi mowę. Stałem przy stoliku, wpatrując się w nią. Oliwkowe oczy ozdobione girlandą długich czarnych rzęs ponownie uśmiechnęły się.
- Profesor nie mógł przyjść. Wyjechał w pilnej sprawie do Warszawy. Mnie upoważnił do rozmowy z panem. Wszystkie sprawy dotyczące badań profesora są mi znane. Proszę usiąść.
Do stolika od razu podbiegł kelner.
- Czego pan sobie życzy do picia? – zapytał.
Obok sąsiedniego stolika usiadła para młodych ludzi. Rozmawiali o czymś głośno.
- To samo, co pani… - odpowiedziałem niedbale.
- Lubi pan herbatę z imbirem? – usłyszałem, kiedy kelner pospieszył zrealizować zamówienie.
- Starożytni uważali go za afrodyzjak…
Dodała, ponownie mieszając herbatę łyżeczką.
Patrzyłem na jej dłoń. Gładka skóra, długie palce ozdobione starannie przyciętymi i pomalowanymi paznokciami. Cienki plasterek pod wpływem ruchów łyżeczki wypłynął na powierzchnię płynu. Wyczułem delikatny aromat. A więc to nie była cytryna…
- Mężczyźni wierzyli, że zamienia oziębłe kobiety w czarodziejki – szepnęła.


Imbierowy sen (cz.3) - Ranek

Obudził mnie chłód wiatru wdzierającego się do pokoju przez otwarte okno. Wyjrzałem na zewnątrz. O tej porze plaża była jeszcze pusta. Fale uderzały o brzeg, a chmury jak stada wron sunęły po niebie na południe. Wspomnienie wieczoru przysiadło na wargach. Oblizałem je. Gorzki rozkoszny smak. Ubrałem się szybko i zbiegłem na dół. Kawiarnia o tej porze świeciła pustkami. W kominku palił się ogień, pożerając resztki chłodu. W pośpiechu zapiąłem marynarkę. Kelner uwijał się wśród stolików,
przecierając ściereczką matowe blaty. W rogu sali, niedaleko okna, siedziała Ania. Miała na sobie biały golf i niebieskie legginsy. Włosy splecione w warkocz połyskiwały w świetle. Jak zwykle wyglądała oszałamiająco. Piła kawę, gładząc frędzle serwety. Długie palce zapamiętale czesały delikatne nitki beżowej tkaniny.
- Zżółknięte kosmyki traw wystające z piasku plaży - pomyślałem.
Poczułem przyjemny dreszcz.
- Chłodno dziś… - zagadnąłem, podchodząc do stolika.
Powitała mnie z uśmiechem.

Imbirowy sen (cz.2) - Plaża

       Sen nie chciał nadejść. Myślami tkwiłem przy Ani. Zapatrzony w oliwkowe oczy, czułem jeszcze delikatny dotyk chłodnych dłoni. Przyjemny zapach imbiru koił zmęczenie. Duszno, choć przez szeroko otwarte okno wkradał się wilgotny powiew wiatru. Wyszedłem z pokoju. Noc zdążyła wygładzić powierzchnię wody. Gdzieniegdzie gwiazdy… Przysiadły na przejrzystym zwierciadle jak stada mew. Cisza. Ułożyłem się wygodnie na plaży. Wilgotny piasek chłodził rozgrzaną skórę. Nie było jeszcze późno. Mogłem z nią zostać.
- Karol mieszka w małej miejscowości – szepnęła, nie wypuszczając mojej dłoni. – Jego rodzice nie są źli...
Była spokojna, kiedy to mówiła. Opuszkami palców gładziła szorstką skórę moich rąk. Równała dotykiem każdą zmarszczkę. Zamknąłem oczy.

Imbirowy sen (cz.1) - Karol

        Kończył się upalny dzień. Niebo pełne obłoków i słonecznych promieni poszarzało. Na zachodzie tliły się jeszcze ostatnie strzępy błękitu. Wiatr gładził kosmyki fal.
Była dziś zamyślona. Leżące do tej pory na dnie szklanki plasterki imbiru, poruszone łyżeczką, zawirowały po powierzchni brązowego płynu. Intensywny zapach dotarł do moich nozdrzy.
- Karol wyjechał – powiedziała cicho, ostrożnie kładąc łyżeczkę na serwetce. - Rodzina zabrała go do domu. Ostatnio był w nie najlepszej kondycji.
Spojrzałem uważnie w jej oczy. Były smutne.
- Darku, tutaj dzieją się dziwne rzeczy. Karol zawsze był skryty. Nigdy mi o niczym nie opowiadał. Widziałam jednak, że był czymś zaniepokojony.
Plasterki imbiru osiadły na dnie szklanki. Powietrze, nasycone aromatem świeżego korzenia, wypełniło przestrzeń między nami. Poczułem na policzku ciepły oddech.
- Chcę, byś o tym napisał… – szepnęła, kładąc dłoń na mojej. – Tylko tobie mogę zaufać. Wiem, że zrobisz wszystko, by ta sprawa ujrzała światło dzienne!
 

Jestem ćmą...

          Spójrz na ćmę, która chcąc wydrzeć się z ramion ciemności, leci w ogień i spala się w nim. Poświęca życie dla jednej chwili szczęścia. Nie chce żyć w mroku. Jestem ćmą...
         A ty jesteś jastrzębiem - mądrym i dobrym, wspaniałym, kochającym życie. Cudownie jest patrzeć, jak szybujesz po niebie, strącając kropelki deszczu na moje policzki.

Powrót na wrzosowisko (cz.24) - Lustra

        Teresa upinała włosy w kok, nucąc jakąś tęskną melodię. Nigdy nie używała lusterka. Dłonie chwytały kasztanowe pasma włosów i sprytnie układały je na czubku głowy w zgrabną, kształtną kopułkę. Kobieta nie lubiła luster i wszystkie, oprócz tego w moim pokoju, nakryła białym płótnem. Początkowo dziwiło mnie to, zwłaszcza, że Teresa zawsze miała nienagannie pomalowane usta czerwoną szminką, oczernione brwi i rzęsy, a na policzkach intensywny róż. Staranny makijaż robiony bez użycia lustra? Zadziwiające... 
- Lustra powinno się przykrywać, bo przyciągają pioruny - odpowiedziała, gdy zapytałam  o powód niecodziennego zachowania.
Takie uzasadnienie wydało mi się o tej porze roku absurdalne, zażartowałam więc:
- Mój ojciec mawiał, że czarownice i wampiry boją się lustra, gdyż obnaża przed żyjącymi ich prawdziwą naturę. Wiadomo, że te stwory nie mają swojego odbicia i łatwo można je w ten sposób rozpoznać.
Teresa nie odezwała się ani słowem. Nie zareagowała. Odwrócona plecami upinała włosy, nuciła i przytupywała, jakby moje słowa nie zrobiły na niej żadnego wrażenia. Może ich nie usłyszała... Znając zabobonne usposobienie Teresy, nie drążyłam tematu. Z czasem przywykłam do tego jej dziwactwa i przestałam na nie zwracać uwagę.

19 stycznia 2015

Powrót na wrzosowisko (cz.23) - Pytania

     Melisa nie pomogła. Tej nocy nie mogłam zasnąć. Obraz topielca tkwił pod powiekami. Napuchnięta od wody, upiorna, wykrzywiona grymasem śmierci twarz niemowlęcia powracała. Co miały znaczyć te wizje? A więc nie tylko mnie nawiedzały koszmary? Doznawali ich wszyscy mieszkańcy tej okolicy? Oni również słyszeli płacz dziecka i wyczuwali czające się tutaj zło... Byli naznaczeni! Ojciec mnie chronił? Ale przed czym? A Teresa? Czy coś przede mną ukrywa? Musiałam to wszystko wyjaśnić, inaczej nie zaznam spokoju do końca życia. Nie, nie mogłam teraz wyjechać. Coś chciało, abym tutaj została. Może to jakaś potężna siła związana z przeszłością tej ziemi, z czasami, kiedy nie było mnie jeszcze na świecie? Coś musiało się wtedy zdarzyć, coś złego... Nie, nie jestem pewna, czy złego... W każdym razie uaktywniło się teraz i przemawiało do mnie w znanym sobie języku, dawało znaki, potworne, ale wyraźne, przekonujące, próbowało na siebie zwrócić uwagę, jakaś straszliwa prawda, może utajona, zakopana głęboko...

Powrót na wrzosowisko (cz.22) - Matecznik

- I po co było chodzić nad ten staw? Pani Alu, to miejsce jest przeklęte! Diabli tam rządzą! Wituś, mój mąż, Panie świeć nad jego duszą, razu jednego przechodził tamtędy i usłyszał dobiegające ze stawu kwilenie dziecka. Ohoo, wystraszył się nie na żarty, tak, że uciekał w podskokach! Więcej tam jego noga nie postąpiła!  I mnie przestrzegał, bo to tylko nieszczęście jakieś można ze sobą do chałupy przynieść... - tłumaczyła Teresa, parząc mi ziółka.
Melisa była dla niej lekiem na wszystkie troski. Pudełka pełne cudownego zioła piętrzyły się w kuchennych szafkach wśród innych medykamentów, a nad piecykiem suszyły się łodyżki zerwanych latem w ogrodzie roślin powiązane w niewielkie wiązki. Było tam ziele tymianku, szałwii, bazylii, dziurawca, lawendy i mięty. Ich zapach wypełniał kuchnię i niósł się po innych pokojach, zwłaszcza wtedy, gdy Teresa rozpalała w piecu i zaparzała ziółka w porcelanowym dzbanuszku, każde w innym, specjalnie na tą okazję kupionym.
- Jedna szklaneczka naparu i po kłopotach! - ciągnęła Teresa, mieszając aromatyczną herbatkę. - Moja matka nieboszczka nazywała melisę matecznikiem, bo zioło tak uspokaja jak rodzicielka koi wszelkie smutki dziecka.

18 stycznia 2015

Powrót na wrzosowisko (cz.21) - Upiór

       Słońce było już wysoko, gdy dotarłam na miejsce. W dolinie staw. Jego połyskująca powierzchnia, o tej porze skuta lodem, zachwycała. Ześlizgnęłam się ze stoku i stanęłam na brzegu. Z przyprószonej bielą tafli wyrastała trzcina. Suche, skostniałe łodygi obrastały pierścieniem staw, zagradzając wejście na jego powierzchnię. W jednym miejscu brzeg zdawał się być łagodniejszy, a trzcina mniej gęsta. Nie namyślając się długo, weszłam na lód i zrobiłam kilka kroków w stronę przeciwległego brzegu. Zamarznięta powierzchnia zatrzeszczała niepokojąco. Zatrzymałam się. Lód pękał. Pajęcze nitki rozprzestrzeniały się we wszystkich kierunkach. Pokonując dławiące uczucie strachu, szybko przylgnęłam całą powierzchnią ciała do lodu i zaczęłam pełznąć do brzegu. Cztery metry, trzy... Czas spowolnił swój bieg. Jeszcze tylko metr. Chwyciłam kępkę trzcin, podciągnęłam się i poczułam twardy, pewny grunt pod sobą. Byłam uratowana. Westchnęłam z ulgą i wstałam. Ale co to? Moją uwagę przykuło coś niezwykłego. Spojrzałam w miejsce, w którym jeszcze przed chwilą leżałam i walczyłam o życie. Przez krystaliczną taflę dostrzegłam główkę niemowlęcia. Tak, widziałam ją wyraźnie. Małe, wytrzeszczone oczy, blada, niemalże biała, spuchnięta od wody, wykrzywiona twarz dziecka. Upiór z opowieści. Nie, to nie mogła być prawda. Halucynacje wróciły!
- Jest tam pani? Pani Aluuuuuu! - usłyszałam nagle wołanie Teresy dobiegające z góry.
Na drżących nogach zaczęłam wspinać się po stoku.


Powrót na wrzosowisko (cz.20) - Staw

        Ojciec nie pozwalał mi tutaj przychodzić. Mówił, że to złe miejsce, zamieszkałe przez strzygi i demony, na dnie stawu siedzi zaś wodnik, który tylko czyha, by ucapić błoniastymi szponami nieuważne dziecko zapatrzone w toń. Sam też nie pojawiał się nad wodą, choć był zapalonym wędkarzem. W letnie dni o świcie pakował sprzęt, siadał na rower i pedałował kilka kilometrów nad rzekę. Obserwując irracjonalne zachowanie ojca, nie zbliżałam się do stawu. Opowieści, pełne demonicznych potworów, podsycały strach i odstręczały mnie od nawiedzonego miejsca. W miasteczku krążyły różne opowieści. Jedni twierdzili, że staw jest bardzo głęboki, dno zamulone, a woda w nim pełna wirów i plątaniny korzeni. Lepiej nie wchodzić do grzęzawiska. Drudzy, najprawdopodobniej pod wpływem plotek rozsiewanych przez aptekarza, przysięgali, iż przejeżdżając nieopodal, słyszeli, jak z czeluści stawu wydobywa się płacz niemowlęcia. Wszystkie te historie podsycały moją dziecięcą wyobraźnię, ale nigdy nie odważyłam się wejść do wody. Przywykłam do myśli, że miejsce jest niebezpieczne i omijałam je szerokim łukiem. Z czasem zabobonny strach ojca wytłumaczyłam sobie zwyczajną rodzicielską troską. Jedno dziecko już stracił, pozwalając mu włóczyć się bez opieki po okolicy. Zostałam mu tylko ja.

17 stycznia 2015

Powrót na wrzosowisko (cz.19) - Strach

         Staruszka jadła powoli. Mlaskała bezzębnymi dziąsłami. Gdy porcja, podana na łyżce, okazywała się zbyt gorąca albo niesmaczna, wypluwała ją z irytacją, wydając przy tym głośne jęki. Teresa znała kaprysy matki, karmiła ją jednak cierpliwie i znosiła wybuchy niepohamowanego gniewu, ja zaś truchlałam, słysząc ten nieludzki bełkot, dostrzegając złowrogie błyski w oczach staruszki. Czy i mnie obłęd nie został oszczędzony? A więc przeżycia ostatnich tygodni to nic innego jak genetyczny spadek po matce? Odwróciłam wzrok od starej twarzy wykrzywionej złością. Uciec, zerwać pęta, nie pozwolić już nigdy, by matka decydowała. Miałam wrażenie, że ktoś woła mnie po imieniu i wyrywa z tego mrocznego, przytłaczającego pokoju, w którym już od dawna nie mieszkało życie, ale zagnieździła się śmierć. Zarzuciwszy na ramiona kożuszek, wybiegłam z domu. Wrzosowisko przygarnęło mój strach i poprowadziło kamienistą drogą nad staw. 

Powrót na wrzosowisko (cz.18) - Teresa

             Szadź, która pojawiła się tej nocy nad wrzosowiskiem, osiadła na krzewach tarniny i delikatnych kosmykach traw. Przepiękny listopadowy ranek kusił słońcem i bajecznym krajobrazem bieli. Teresa krzątała się od świtu po domu, omiatając pajęczyny i kłaki kurzu. Śpiewała przy tym gromko, od czasu do czasu robiąc taneczne kółeczka i tuląc do piersi trzonek szczotki owiniętej w jakąś starą szmatę. Ubrana w pstrokatą podomkę, stare bambosze i apaszkę zawiązaną na czubku głowy w węzeł, tryskała energią i szczęściem. Patrzyłam na nią z rozczuleniem. Było w niej tyle prostoty, zwykłej ludzkiej radości. Pokochałam ją całym sercem, ona zaś zatroszczyła się o mnie jak o córkę.
- Świętej pamięci Witek, gdyśmy się pobrali, zawsze przed nocką kładł na progu chałupy ziarenko fasoli, żeby Bóg poszczęścił i dał nam córę, ale jakoś... Umarło się Witusiowi, a ja już żadnego innego chłopa nie chciałam. Pracowity był, troskliwy i taki... jakiego żadna nie miała - mówiła, spoglądając z czułością na obrączkę ślubną, której nigdy z palca nie zdejmowała.
Wkrótce śpiewy, szurania i przytupywania ucichły. Teresa rzuciła szczotkę i spoglądając na zegar wiszący nad piecykiem w kuchni, chwyciła tacę z przygotowanym wcześniej jedzeniem i zniknęła za dębowymi drzwiami pokoju mojej matki.

Moc Gwiazdy Polarnej (Bajka dla mojego przyjaciela)

Dla Alicji
                 Alicja jest moją znajomą z placu zabaw. Hej! Dlaczego się śmiejesz? Aha! Na pewno śmieszy cię to, że jako dorosła osoba chodzę na plac zabaw? Wiem, wiem, to miejsce zarezerwowane tylko dla maluchów! Na pewno każde dziecko lubi przebywać w tym fajnym zakątku? To przecież raj dla przedszkolaków! Są tam huśtawki i piaskownica, drabinki, na które wchodzi się i potem skacze z nich na piasek, czerwony pociąg zrobiony z drewna i zjeżdżalnia! Na środku placu stoi plastikowy samochód policyjny. Ma co prawda urwaną kierownicę, ale i tak świetnie ściga się nim przestępców. Na placu zabaw można spotkać Anitkę z dwoma kitkami, Dawida w spodniach wiecznie dziurawych i Kasię z umorusanym czekoladą noskiem. Mój synek uwielbia chodzić na plac zabaw! Teraz już wiesz, dlaczego tam bywam. Gdy tylko świeci słoneczko, pakujemy w plecak smakołyki i maszerujemy na plac zabaw. Tam właśnie poznałam Alicję. Jej mama jest lekarką, a tata przed trzema laty wyjechał za granicę. Kiedyś Ala w tajemnicy przed mamą przyniosła na plac zabaw zdjęcie taty w mundurze. Dzieci zazdrościły Alicji takiego taty i wszystkie chciały się z nią bawić tego dnia. Na drugi dzień Kubuś powiedział, że tata Alicji wygląda na tym zdjęciu jak taki jeden aktor z telewizji i że Ala wymyśliła sobie tatę, bo tak naprawdę go nie ma. Dziewczynka rozpłakała się i postanowiła, że już nikomu nigdy nie pokaże zdjęcia taty. Ala jest mistrzynią w skakaniu na skakance. Kic… kic… jak kangurek wokół placu zabaw! Nikt nie może jej dorównać, nawet Asia, która co czwartek chodzi na balet, nawet Iza z różowego bloku, co ma tatę spadochroniarza. Ala jest po prostu najlepsza! Pewnego dnia Alicja nie przyszła na plac zabaw. Świeciło słońce. Pogoda w sam raz, by pokicać na skakance! Ala nie pojawiła się również na placu zabaw następnego dnia i kolejnego. Zaczęłam się martwić… Posłuchaj, co przytrafiło się Ali…
Tego wieczoru mama Alicji miała dyżur w szpitalu. Dziewczynka została pod opieką sąsiadki, sympatycznej pani Jadzi, która uwielbia oglądać seriale telewizyjne. Zaraz po przyjściu pani Jadzia rozsiadła się wygodnie w fotelu, włączyła telewizor, a po chwili dało się słyszeć jej głośne chrapanie. Ala zjadła przygotowaną przez siebie kolację – dwa duże biszkopty i siedem różnokolorowych żelków. Musicie wiedzieć, że Ala uwielbia słodycze! Kiedy mama jest w pracy, dziewczynka wyjmuje schowane w pudełeczku słodkie skarby i zajada się nimi w tajemnicy przed panią Jadzią. Kiedyś mama odkryła ten jej smakowity schowek. Kazała Ali obiecać, że nigdy więcej nie będzie wieczorem jadła słodyczy. Dziewczynka przyrzekła mamusi, ale już następnego dnia z sekretnego pudełeczka znikły trzy krówki, kolejnego wieczoru dwa batoniki i jedna czekoladka nadziewana waniliowym kremem. Tego wieczoru, o którym mowa, dziewczynka po raz kolejny złamała obietnicę daną mamie. Spojrzawszy jednak w łazienkowe lusterko, zawstydziła się sama przed sobą i żeby odpokutować słodki grzeszek, umyła dokładnie ząbki. Założyła ulubioną piżamkę w misie i położyła się do łóżeczka. Długo nie mogła zasnąć. Co chwilę spod poduszki wyjmowała trochę zmięte już zdjęcie swojego taty. Tata uśmiechał się ze zdjęcia tak ładnie. Tak bardzo chciała, by teraz wszedł do pokoju, usiadł na łóżku, przytulił ją i opowiedział na dobranoc bajeczkę. Ale tata nie przychodził… Kiedy Ala przyglądała się radosnej twarzy taty, w pokoju nagle zrobiło się jasno. Dziewczynka spojrzała na nocną lampkę, myśląc, że to ona tak rozjaśnia pokój. Stwierdziła jednak ze zdziwieniem, że lampka nie jest nawet podłączona do gniazdka.
- Dobry wieczór Alu.
Dziewczynka, usłyszawszy cienki głosik, odruchowo nakryła się kołdrą.
- Hej, nie bój się mnie Alicjo. Jestem przyjaznym duszkiem. Chciałbym przekazać Ci radosną nowinę.
Głosik brzmiał tak ciepło, tak przyjaźnie, że Ala postanowiła najpierw wychylić spod kołdry nosek. Gdy tylko poczuła na nosie przyjemne ciepło, wystawiła również różowe policzki, spiczastą bródkę, usta, a na końcu niebieskie oczka. Ujrzała wokół siebie światło, które od razu przypomniało jej letni słoneczny dzień. Poczuła się tak wspaniale, jakby nie była w pokoju pogrążonym w wieczornym mroku, ale na łące pełnej kolorowych kwiatów. Nawet nie przyszło jej do głowy, by się bać.
- Czemu cię nie widzę duszku? Gdzie się ukryłeś?
Ala ufnie zaczęła rozglądać się po pokoju. W pierwszej kolejności zajrzała pod łóżko, potem podbiegła do zasłon i rozchyliła je rączkami. Kiedy tam nie odnalazła tajemniczego gościa, pomyślała, że może duszek wszedł do jej pudełeczka na słodycze. Szybko wyjęła je z szuflady i odchyliła wieczko. Ale i tam nie było nikogo!
- Hm… Ale się dobrze ukryłeś! Ha! Ha! Zobaczysz, zaraz cię znajdę! – zawołała radośnie dziewczynka i zaczęła skradać się na paluszkach w kierunku domku dla lalek, myśląc, że właśnie tam schronił się nieznany chochlik. Zajrzała przez otwarte okiennice, ale i tam nie dostrzegła nic podejrzanego. Lalki siedziały tak jak zawsze przy stoliku i robiły sobie makijaż.
- Alu, nie szukaj mnie już. Zobacz, jestem tutaj, na ramie twojego ulubionego obrazka.
Dziewczynka spojrzała w miejsce, z którego dochodził cienki głosik. Rzeczywiście, na brązowej ramie obrazka siedział mały ludzik. Świecił tak mocno, że trudno było go tam dostrzec. Ala podeszła do ściany, na której zawieszony był obrazek. Chciała przyjrzeć się duszkowi dokładniej. Był ubrany w srebrne ubranko, które błyszczało tak bardzo, że dziewczynka musiała zasłonić oczy rączką.
- Ojej! Nigdy nie spotkałam kogoś takiego jak ty! – zawołała z zachwytem Ala. – Świecisz tak mocno, że mógłbyś zastąpić lampę! Skąd się tu wziąłeś?
- Jestem światłem najpiękniejszej gwiazdy na niebie. Moją mamą jest Gwiazda Polarna. – tłumaczył duszek. – To ona przysłała mnie do ciebie, abym opowiedział ci o twoim tacie. On bardzo cię potrzebuje. Kocha cię najbardziej na świecie, ale nie może teraz wrócić do domu i zobaczyć cię.
- Mój tata? – zapytała Ala, a jej oczy zapłonęły. – Ty znasz mojego tatę?
- Tak Alicjo! – odpowiedział radośnie świetlisty duszek. – Przyjaźnię się z twoim tatą. To on jest na tym zdjęciu, które chowasz pod poduszką.
- Duszku! Ojej, ty naprawdę znasz mojego tatusia! - zawołała dziewczynka, a z jej oczu popłynęły łzy. – Opowiedz mi o nim! Tak bardzo tęsknię do niego!
- Twój tata jest żołnierzem. Pomaga ludziom z dalekiego kraju. Musi słuchać rozkazów swego dowódcy i dlatego nie może do ciebie przyjechać. Jednak zawsze pamięta o tobie. Każdego wieczoru, patrząc na Gwiazdę Polarną, posyła ci uśmiech. Wierzy, że światło tej gwiazdy ochroni cię i pocieszy. Ala patrzyła na duszka z taką miłością, jakby znała go od zawsze. Ten świetlisty skrzat był przecież przyjacielem jej taty!
- Duszku! Przebyłeś daleką drogę, na pewno jesteś zmęczony. Proszę, oto pudełko ze słodyczami. Są w nim najsmaczniejsze ciasteczka, cukierki i batoniki. Wybierz sobie, co tylko zechcesz! – z troską powiedziała dziewczynka.
Ala pragnęła z całego serca ofiarować duszkowi wszystko to, co miała najcenniejszego. Duszek uśmiechnął się do dziewczynki i spojrzał na łakocie.
Po chwili zapytał:
- Alicjo, przecież ty uwielbiasz słodycze. Złamałaś nawet obietnicę daną mamie i chrupałaś je dziś wieczorem zamiast kolacji. Czy na pewno chcesz, abym poczęstował się tymi smakołykami?
– Proszę! – zawołała dziewczynka.- Zjedz, ile tylko chcesz! Ja już ich nie potrzebuję!
- Dobrze. – zgodził się duszek.
Jednym zwinnym skokiem gwiezdny duszek znalazł się na podłodze. Potem na swych krzywych świecących nóżkach podreptał w stronę łóżka Ali. Schwycił frędzel koca, rozhuśtał go, a potem z radosnym „hop” zanurkował w miękką kołderkę. Pościel zapłonęła blaskiem! Gdyby w tej chwili pani Jadzi przyszło do głowy obudzić się i zajrzeć do pokoiku Alicji, na pewno skończyłoby się to wezwaniem straży pożarnej. Na szczęście pani Jadzia spała smacznie przed ekranem telewizyjnym i nie mogła mieć takich pomysłów. Tymczasem duszek wskoczył do pudełka ze słodyczami. Po chwili do uszu Ali doszedł dźwięk przesuwanych słodyczy. Zapewne ludzik przeglądał łakocie. Sekundę później dziewczynka usłyszała cichy okrzyk zachwytu gwiezdnego skrzata i szelest papierka. Widocznie mały poszukiwacz odnalazł to, czego szukał, bo nagle w pokoju rozległo się chrupanie i mlaskanie. Znowu upłynęło trochę czasu i spod wieczka pudełka wychyliła się ubrudzona czekoladą buzia duszka.
- Mniam… Mniam… Dawno nie jadłem czegoś równie smacznego… Wybacz, ale schrupałem wszystkie czekoladowe cukierki z nadzieniem waniliowym. Pychota! Palce lizać! - mówił, gramoląc się z pudełka na kołderkę.
Ala patrzyła na niego z uśmiechem. Był taki zabawny, kiedy głaskał swój świetlisty brzuszek! Duszek zaś, widząc radość dziewczynki, specjalnie wstawał i przewracał się z powrotem w miękkość pościeli, turlał się po niej, udając piłeczkę. Obydwoje śmiali się przy tym tak głośno, że mogliby obudzić panią Jadzię, gdyby nie rozkręcony na cały regulator telewizor. W pewnej chwili duszek spoważniał, spojrzał uważnie w okno, za którego szybami jaśniała duża gwiazda i rzekł:
- Pora na nas Alu. Moja mama ma dla nas zadanie.
Ala była zaskoczona. Nie myślała, że czeka ją podróż. Miała na sobie tylko cienką piżamkę w misie.
- Zadanie? Ojej, duszku, jest tak ciemno! Jeszcze zgubimy się w ciemnościach! – krzyknęła pełna obaw.
- Alicjo, zapominasz, że ja świecę? Zobacz, jak jasno w pokoju od światła gwiezdnego! – powiedział duszek, śmiejąc się.
Ala, mimo że nadal drżała na samą myśl o wyjściu z domu o tak późnej porze, zaczęła szukać kapci. Trochę martwiła się też o mamę, która po powrocie z dyżuru będzie rozpaczała, jeśli nie znajdzie w pokoju ukochanej córeczki. Duszek uspokajał dziewczynkę i obiecywał, że podróż nie będzie trwała zbyt długo. Na pewno zdążą przed powrotem mamy. Zanim wyruszyli, gwiezdny duszek dotknął ramienia Alicji. Dziewczynka poczuła miłe ciepło. Potem ze zdziwieniem stwierdziła, że z jej ramion wyrastają świetliste skrzydła.
- Ojej, to niesamowite! – krzyknęła radośnie. – To jakieś czary duszku! Mam skrzydła i mogę latać!
Ala uniosła świetliste skrzydełka i nimi poruszyła. Pofrunęła w górę tak szybko, że uderzyła głową w sufit. Kiedy poczuła piekący ból, opuściła skrzydełka i spadła gwałtownie na pościel. Bęc! Latanie wbrew pozorom wcale nie jest takie proste!
- Oj, uważaj Alu! – zawołał ze śmiechem świetlisty skrzat, który sztukę latania opanował na szóstkę. - Moc Gwiazdy Polarnej uniesie cię wysoko, ale musisz nauczyć się rozważnie z niej korzystać, tak, by nikomu nie szkodzić, a nieść wszystkim potrzebującym pomoc!
Ala nie wiedziała, co ją jeszcze czeka. Była zachwycona skrzydełkami. Oglądała je w lustrze. Dotykała drżącymi ze szczęścia rączkami. Potem zaczęła tańczyć po pokoju, radośnie poruszając skrzydłami i śpiewając:
- Hura! Hura! Mogę latać jak motylek! Hura! Hura!
Duszek, patrząc na pląsającą po pokoju dziewczynkę, śmiał się tak szczerze, że jego wypukły z przejedzenia brzuszek podskakiwał.
- Alu! Aaaaalu! Ruszajmy, bo nie zdążymy przed powrotem twojej mamy wykonać zleconego przez Gwiazdę Polarną zadania.
Alicja otworzyła okno. Niebo było usiane gwiazdami. Wśród nich połyskiwała Gwiazda Polarna, która tego wieczoru była wyjątkowo jasna. Ruszyli. Duszek leciał pierwszy, rozświetlając ciemności. Za nim Ala, niezgrabnie kołysząc się na boki. Był to przecież jej debiut w sztuce latania. Tak bardzo była zajęta omijaniem komarów, nietoperzy, pajęczyn oraz nocnych ptaków, że nie zwróciła uwagi na to, że znajdują się nad morzem. Gwiezdny duszek przyspieszał ciągle, poganiając Alę delikatnym dotknięciem ramienia. Nad wodą unosiła się tak gęsta mgła, że nic nie było widać na wyciągnięcie ręki. Gdyby nie obecność
świetlistego przyjaciela, dziewczynka zgubiłaby się wśród chłodnych oparów. Na szczęście czuła przyjemne ciepełko na swoim ramieniu. Leciała z zamkniętymi oczami, delektując się świeżym powiewem wiatru.
- Ach! Duszku, jak pięknie! Jak cudownie! – wołała co pewien czas.
Trudno powiedzieć, jak długo Alicja trwała w tym przyjemnym letargu. Kiedy otworzyła oczy, nie dostrzegła obok siebie świetlistego duszka. Usłyszała za to rozpaczliwe wołanie jakiegoś człowieka.
- Ratunku! Ratunku! – wołał zagubiony pośród mgły żeglarz.
Początkowo dziewczynka pomyślała, że to gwiezdny duszek chce spłatać jej figla. Ukrył się pośród mgły i chce, by jeszcze raz go szukała. O nie! Ona mu pokaże, kiedy tylko wyłoni się z mgły znudzony zabawą. Zawisła nad wodą i czekała cierpliwie. Jednak świetlisty skrzat się nie pojawił. Za to w jego miejsce Ala dostrzegła małą łódź z żaglem, a na niej bezradnego człowieka, który pośród mgły zgubił drogę do domu. Dziewczynka wiedziała, że żeglarze w taką pogodę często gubią się na morzu. Kiedy nie ma mgły, drogę wskazuje Gwiazda Polarna. Tej nocy nie było widać gwiazd. Dziewczynka początkowo, widząc rozpacz człowieka z łodzi, nie wiedziała, jak mu pomóc. Potem jednak przypomniała sobie to, co mówił jej duszek, kiedy wyruszali w podróż: „Moc Gwiazdy Polarnej uniesie cię wysoko, ale musisz nauczyć się rozważnie z niej korzystać, tak, by nikomu nie szkodzić, a nieść wszystkim potrzebującym pomoc”. Ala poczuła na twarzy powiew morskiego wiatru.
-Ach! Już wiem! – krzyknęła tak nagle, że człowiek znajdujący się na łodzi, spojrzał w jej stronę.
Dziewczynka wiedziała już, co ma zrobić. Kiedy leciała z duszkiem wśród mgły, czuła, że wiatr utrudniał jej lot. Wiał prosto w jej twarz. Wystarczyło tylko poprowadzić samotnego żeglarza w stronę, w którą wiał wiatr, a na pewno dotrą do brzegu. Człowiek stał zapatrzony w świetlistą postać dziewczynki, ona zaś do niego zawołała:
- Płyń za mną, a wkrótce dotrzemy do brzegu!
Rzeczywiście, po godzinie łódź zacumowała do brzegu. Żeglarz rozpłakał się ze szczęścia, chciał podziękować światłu, które przywiodło go do brzegu, ale ono gdzieś nagle znikło. Był pewien, że Gwiazda Polarna uchroniła go od śmierci. Ala ukryta w nadbrzeżnych zaroślach przyglądała się szczęściu ocalonego. Nagle poczuła na ramieniu znajome ciepło. To gwiezdny duszek uśmiechał się do niej. Gładząc ją po mokrych włosach, mówił:
- Alu, spełniłaś zadanie…Rozważnie wykorzystałaś moc daną ci przez Gwiazdę Polarną. Moja mama postanowiła cię nagrodzić za ten dobry uczynek. Wróć teraz do domu, a zobaczysz, kto na ciebie tam czeka.
Świat przed oczami Ali zawirował. Ogarnęło ją światło i otuliło swym ciepłem. Rankiem była przekonana, że gwiezdny duszek tylko się jej przyśnił. Zajrzała szybko do szuflady, otworzyła pudełeczko ze słodyczami. Ku jej zdumieniu w pudełeczku obok ciasteczek i batoników leżały papierki po czekoladkach z nadzieniem waniliowym. Uśmiechnęła się. Rozejrzała wokół. Był słoneczny dzień. Usłyszała radosny głos mamy, która kogoś ze wzruszeniem witała. Ala pobiegła do przedpokoju.
- Tato! – rozległ się głosik najszczęśliwszej istotki na świecie. – Tatusiu, wróciłeś!
Tak, Alicja odzyskała swojego tatę. Kto ma dobre serduszko, Gwiazda Polarna opiekuje się nim. Posyła mu świetlnego duszka, by ten wskazywał mu drogę do domu. Alicja nie mogła nacieszyć się tatą. Przez dwa dni opowiadała mu o gwiezdnym duszku, o Gwieździe Polarnej, o świetlistych skrzydełkach i o ocaleniu zagubionego wśród mgły żeglarza. Tata uśmiechał się do córeczki i tulił ją czule do serca. To jeszcze nie koniec tej opowieści. Pewnego słonecznego dnia Ala przemaszerowała przez plac zabaw, trzymając za rękę swego tatusia ubranego w mundur.
Kubusiowi opadła szczęka :)

16 stycznia 2015

Niechciane imię (Bajka dla mojego przyjaciela)

Dla Izy
         Na świecie jest wiele różnych imion. Wystarczy tylko zajrzeć do kalendarza. Śpią tam wszystkie poukładane w kolorowe rzędy liter… Kiedy spoglądam w kalendarz, literki uśmiechają się do mnie jak gwiazdy z nieba. Raz w roku każde z imion obchodzi swoje święto. To bardzo ważny dzień dla każdego z nich. Obowiązuje wówczas szczególny rytuał. Ważne, by wstać skoro świt! Pod żadnym pozorem nie wolno przegapić wschodu słońca! Przed wyjściem z łóżka koniecznie trzeba przeciągnąć się jak kot na płocie i uśmiechnąć do słoneczka… Należy założyć odświętne ubranie i pobiec jak najszybciej po ciastka do cukierni. Potem trzeba obowiązkowo kupić kolorowe baloniki i zanim przyjdą goście, przystroić nimi pokój. Każdy przecież lubi swoje imieniny… prawda? No! Prawie każdy…

           Dzisiaj opowiem ci o pewnej dziewczynce, która nie lubiła swojego imienia… Dom, w którym mieszka bohaterka opowieści, różni się od innych budynków stojących przy ulicy Groszkowej. Zielone ściany są tak wysokie, że stojący na chodniku przechodzień nie może dostrzec ostatniego piętra. W słoneczny letni dzień obłoki niemalże zahaczają o szczyt bloku. Kiedy mgła otula całe miasteczko, budynek wygląda tak, jakby jego dach pogrążony w gęstych oparach skradli kosmici. Nieuważne ptaki, prawdziwe powietrzne odrzutowce, łamią sobie dzioby o twarde betonowe płyty budowli. Iza wraz z rodzicami i jamniczkiem Forestem mieszka na ostatnim piętrze tego wieżowca. Prawda, że Iza to piękne imię? Bardzo śliczne! Jego właścicielka była jednak ciągle z niego niezadowolona. Kiedy koleżanki z podwórka wołały ją po imieniu, by przyszła się z nimi bawić, dziewczynka odwracała głowę, udając, że to nie o nią chodzi. Gdy rodzice prosili, by nakarmiła jamniczka albo wyniosła śmieci, smarkula zamykała się w swoim pokoju i układała puzzle, sprawiając wrażenie głuchej. Nadszedł dzień imienin. Wielkie święto! Mama przygotowała na tę okazję smakołyki, a tata pięknie przystroił salon. Zaproszeni na uroczystość goście od samego rana poszukiwali w sklepach odpowiednich na tę okazję prezentów. Wszyscy byli tego dnia radośni. Jedna Iza była niezadowolona… Nie lubiła swojego imienia, więc nie miała zamiaru obchodzić z tej okazji uroczystości… Kiedy już wszyscy byli gotowi, a dom lśnił ślicznie przystrojony, dziewczynka zamknęła się na klucz w pokoju i otoczona sztabem lalek stwierdziła, że nie ma czasu na takie głupoty jak imieniny. Tata długo stał pod drzwiami i prosił córeczkę o to, by przyszła do salonu. Nawet jamniczek Forest drapał w drzwi łapkami… Iza nie wyszła do gości, nie przyjęła od nich życzeń ani prezentów… Właśnie tej nocy imię postanowiło opuścić swoją właścicielkę i pójść w świat. Niekochane, niechciane obraziło się na dziewczynkę. Kiedy spała, spakowało swoje trzy literki w małą walizeczkę, wskoczyło na wędrującą po niebie chmurkę i odpłynęło tam, gdzie każdego ranka wschodzi słońce. Gdy dziewczynka obudziła się, zdziwiła się, że mamusia nie woła jej tak jak zwykle na śniadanie. Pobiegła do kuchni, myśląc, że mama po prostu zaspała i nie przygotowała na czas jedzonka. Okazało się, że na stole stały już kanapki z żółtym serem i dżemem mirabelkowym.
- Mamusiu! Czemu mnie dzisiaj nie obudziłaś!? – zawołała z wyrzutem dziewczynka, kiedy wbiegła do kuchni. – Jestem już taka głodna! Co na śniadanie?
Mama nie odpowiedziała ani jednym słowem. Nadal krzątała się w kuchni. Sprawiała wrażenie, jakby w ogóle nie widziała córeczki.
- Mamusiu! – jeszcze raz zawołała dziewczynka.
I tym razem mama nie zareagowała. Dziewczynka nadaremnie próbowała zwrócić na siebie uwagę mamy. Ona po prostu nie widziała córeczki. Po chwili do kuchni wszedł tata. Zaspany nalał sobie kawy i usiadł przy kuchennym stole, nie patrząc nawet w kierunku dziewczynki. Piesek Forest po wyjściu z wielkiego kosza, przeciągnął się, ziewnął i podbiegł do miseczki wypełnionej smakowitymi chrupkami. Na próżno dziewczynka mówiła do rodziców, podchodziła do nich i dotykała. Dla nich po prostu przestała istnieć. Szybko pobiegła do swojego pokoju, ale i tam zniknęły wszystkie znaki jej bytności. Dziewczynka usiadła na podłodze i zaczęła głośno płakać.
- Hej! Czemu ryczysz mała?
Iza spojrzała wokół siebie, ale nikogo nie spostrzegła. Działy się dziwne rzeczy, których dziewczynka nie rozumiała. Zaczęła po prostu bać się i płakać coraz głośniej.
- Wiem, wiem świat ci się posypał! Dzisiaj rano, kiedy jeszcze spałaś, twoje imię po prostu sobie poszło! – ponownie usłyszała nieznany głos.
- Jak to imię sobie poszło?! – spytała, mając nadzieję, że za chwilę zza kotary wychyli się tata i zacznie śmiać się z powodu udanego żartu.
- A tak! Poszło sobie! – ciągnął głos. – Nie dbałaś o nie, wstydziłaś się go, nie lubiłaś go, więc spakowało walizkę i wybrało się w podróż.
- To niemożliwe! To nie dzieje się naprawdę! – krzyczała dziewczynka, pocierając dłońmi oczy. – To niemożliwe!
- Owszem, owszem… - upierał się głos. – Dopóki go nie znajdziesz i nie namówisz do powrotu, nikt cię nie będzie widział. Imię jest ważne w życiu… Dzięki niemu jesteśmy wyjątkowi, jedyni w swoim rodzaju. Kiedy wypowiadamy imię ukochanej osoby, jego brzmienie sprawia, że serce bije nam mocniej. Moc imienia jest niezwykła. Powierzone naszemu sercu zakwita w nim, by cieszyć wszystkich tych, którzy nas kochają.
- Kim jesteś, że to wszystko wiesz? – zawołała poprzez łzy dziewczynka.
- Hm…Jestem Forest, twój pies.
- Forest? - Iza spojrzała pod szafkę, na której siedziały różne maskotki i ujrzała tam jamniczka. - To ty umiesz mówić?
- To takie dziwne? Oczywiście, że mówię! Hau… Hau… Gdybyś nie była tak bardzo zajęta sobą, na pewno dostrzegłabyś, że w wolnych chwilach czytam twój elementarz. Umiem nie tylko mówić po ludzku, ale też świetnie czytam i piszę, liczę do dziesięciu bez użycia patyczków z kości. Hau… Hau… Twoje imię po prostu sobie poszło! Nie dziwię mu się! Traktowałaś go bardzo źle! Ciągle nie miałaś czasu cieszyć się nim. Niechciane, niepielęgnowane odeszło od ciebie i wróciło do swojego domu. Daleko stąd jest ogród, w którym specjalnie wyszkolony ogrodnik troskliwie opiekuje się rosnącymi tam imionami. Za każdym razem, gdy na niebie zapala się kolejna gwiazda oznaczająca narodziny człowieka, ogrodnik zrywa jedno z imion i powierza jego brzmienie ptakom. Skrzydlaci posłańcy niosą je do serc szczęśliwych rodziców. Hau… Hau…
             Dziewczynka przecierała oczy, patrząc na kłapiącego pyszczkiem Foresta. Miała nadzieję, że wszystko jest wytworem wybujałej wyobraźni i gdy tylko uszczypnie się w czubek nosa, gadający jamniczek zniknie wraz z nieprzyjemnym uczuciem strachu. Wieczorem długo nie mogła zasnąć. Nic więc dziwnego, że ze zmęczenia ma przewidzenia. Do późna w nocy wsłuchiwała się w odgłosy dochodzące z salonu. Mama z tatą rozmawiali o czymś głośno. Pewnie wspólnie zastanawiali się, jak uszczęśliwić córeczkę. To, że nie lubi swojego imienia, wcale nie zwalnia innych z obowiązku obdarowywania jej imieninowymi prezentami. Była pewna, że i w tym roku rankiem zastanie pod drzwiami ułożone w piękny stosik prezenty. Hm… A tu zamiast podarków takie nieszczęście! Niemożliwe, że to wszystko dzieje się naprawdę. Jakiś złośliwy chochlik postanowił popsuć jej radość. Iza uniosła rączkę do nosa, uszczypnęła się w niego boleśnie, mając nadzieję, że przewidzenie pryśnie. Forst przyglądał się jej z ciekawością, oblizując pyszczek po nie tak dawnym śniadanku.
- Najwyższa pora, byś uwierzyła w to, co się stało. – rzekł, ocierając swój rudy grzbiet o krawędź szafki.
– Hau… Hau… Twoje imię wróciło do ogrodu i wkrótce zostanie wraz z innymi niechcianymi dźwiękami rzucone do kotła zapomnienia. Żadne z nich jeszcze stamtąd nie wróciło. Żaden dźwięk nie wydobył się z mrocznej otchłani. Musisz się śpieszyć!, jeśli chcesz odzyskać utracone imię.
- A więc nie jesteś przewidzeniem? Nadal mówisz ludzkim głosem! – zawołała dziewczynka, pocierając zaczerwieniony nosek. – Ojej, to wszystko dzieje się naprawdę!
Forest wygramolił się spod szafki i zwinnym ruchem wskoczył na stojący obok niej taboret. Usiadł na nim i przednią łapą podparł pyszczek, co wprawiło w osłupienie Izę. Wszystkiego mogła się spodziewać, tylko nie widoku psa siedzącego na stołku jak człowiek. Forest, nie zważając na reakcję dziewczynki, rzekł:
- Ej, nie wszystko przecież jest stracone! Pomogę ci, tylko przestań szczypać się w nosek, bo wygląda już jak burak po imieninowej imprezie! Hau… Hau…
Iza od razu zarumieniła się. Wzmianka o imieninach uświadomiła jej, w jakiej znajduje się sytuacji. Jej własne imię opuściło ją, rodzice zapomnieli o jej istnieniu, a ona sama była zdana na łaskę psa.
- Nie ma co czekać! Koniecznie musisz pójść do ogrodu imion. Hau… Hau… To jedyna szansa! Jeśli dotrzesz tam na czas, odzyskasz to, co tak beztrosko straciłaś. Biada ci, jeśli się spóźnisz. Twoje imię utonie w mroku zapomnienia. Już nigdy twoi bliscy cię nie wspomną.
           I tak mała Iza, kierując się wskazówkami Foresta, wyruszyła w daleką podróż. Jamniczek poprosił zaprzyjaźnionego bociana, by ten przeniósł dziewczynkę do tajemniczego ogrodu. Ptak rozłożył szerokie skrzydła i poszybował w stronę wschodzącego słońca. Delikatne promienie otuliły ciepłem udręczone smutkiem dziecko. Iza zasnęła. Miała piękny sen. W salonie przystrojonym kolorami tęczy tańczyli jej bliscy, a ona wśród nich. Wszyscy świętowali jej imieniny. Kiedy dziewczynka obudziła się, byli już na miejscu. Ogród wyglądał o poranku magicznie. Nad kwiatami unosiły się motyle. Ich skrzydła mieniły się wszystkimi kolorami tęczy. Wśród traw połyskiwały kropelki rosy. Delikatny powiew wiatru kołysał rośliny w rytm jakiejś tęsknej melodii.
- Kle… Kle… Jesteśmy na miejscu! – zawołał bocian do dziewczynki.
Usiadł na pachnącej ziołami łące i pożegnał swoją pasażerkę tymi słowami:
- Musisz teraz odnaleźć ogrodnika, który decyduje o losie imion. Mieszka na końcu tej ścieżki. Może nie wyszedł jeszcze do swej codziennej pracy i zastaniesz go w domu. Kle… Kle… Bądź wobec niego szczera. Otwórz przed nim swoje serce. Niczego nie zatajaj, a na pewno okaże ci zrozumienie i pomoże w kłopocie.
          Dziewczynka pożegnała skrzydlatego przyjaciela i pobiegła wąską ścieżką we wskazanym kierunku. Rzeczywiście, na końcu dróżki ujrzała mały ocieniony pnączami domek. Nie namyślając się długo, zapukała do drzwi. Czekała z bijącym serduszkiem. Gdy usłyszała kroki po drugiej stronie drzwi, zarumieniła się, a jej raczki zaczęły nerwowo miąć skrawek sukienki. Drzwi uchyliły się i Iza ujrzała najpierw siwą brodę, potem długie opadające na ramiona wąsy, a na koniec niebieskie oczy miłego staruszka. Dygnęła ładnie, starając się zrobić na tajemniczym ogrodniku dobre wrażenie.
- Dzień dobry. Czy pan może jest ogrodnikiem? Mam na imię Iza. A właściwie… - w tym właśnie momencie dziewczyna uświadomiła sobie, że tak naprawdę straciła swoje imię i nie powinna go używać, dopóki nie znajdzie jakiegoś sposobu na odzyskanie go.
          Gdy tylko pomyślała o swojej stracie, łzy napłynęły jej do oczy i już nic nie mogła powiedzieć. Stała przed staruszkiem, ocierając krople z policzków rękawkiem. Ogrodnik bez słowa wprowadził dziewczynkę do chatki i usadowił ją na pomalowanym w kwiatki krzesełku.
- Wiem o twoim kłopocie… Prawdę mówiąc czekałem na ciebie. Ze smutkiem patrzyłem na to, jak traktujesz swoje imię. Sam przed laty powierzyłem je twoim rodzicom. Widziałem ich radość w chwili twoich narodzin. Niewyobrażalne szczęście! Cieszyłem się wraz z nimi, słysząc z ich ust pieszczotliwe brzmienie twojego imienia. A ty odrzuciłaś swoje imię… Odeszło od ciebie zranione… Zapukało wieczorem do bram ogrodu. Było bardzo smutne. Wcześniej czy później musiało tak się stać. Imiona są bardzo wrażliwe i szybko przywiązują się do swojego właściciela. Łatwo je zranić. Postąpiłaś bardzo nierozważnie.
Dziewczynka bezradnie opuściła drżące dłonie na kolana.
- Co mam zrobić, by naprawić swój błąd?! Czy jest jakaś szansa na to, bym odzyskała imię? Obiecuję, że się zmienię! Teraz wiem, że byłam niemądra!
Ogrodnik spojrzał z uśmiechem na zapłakane dziecko:
- Nie płacz… Twoje imię wróci do ciebie, ale musisz pokazać, że na nie zasługujesz. Wraz ze mną będziesz dziś pracować w ogrodzie i pielęgnować młode pędy imion.
        I tak Iza podjęła się trudnego zadania opiekowania się delikatnymi pędami imion. Musisz wiedzieć, że to wielka odpowiedzialność i ciężka praca. Wśród rosnących w ogrodzie imion pojawiały się również takie, które należało szybko wyrwać i zniszczyć, by swoim jadem nie zatruły tych dobrych i pięknych. Nie było to łatwe! Jadowite pędy mnożyły się nieprawdopodobnie szybko.
- Musimy zniszczyć je w kotle zapomnienia. – tłumaczył dziewczynce ogrodnik - Gdyby urosły większe, przysłoniłyby słońce i kwiaty szlachetnych imion uschłyby z rozpaczy i smutku. Jad zatrułby ludzkie serca. Nie możemy dopuścić do tego, by ludzie wzajemnie ranili się brzydkimi przezwiskami. Moim zadaniem jest obdarowywać świat brzmieniem pięknych imion. Jestem jednak już stary i nie zawsze mam siłę, by pozbyć się wszystkich złych pędów. Czasem niektóre z nich przenikają do ludzkiego serca, raniąc boleśnie bliskie osoby. Bywa, że imiona, którymi obdarowałem ludzi, wracają do mnie…
          Iza pracowała w ogrodzie przez cały dzień. Jej ręce były już bardzo zmęczone. Jednak dziewczynka nie poddawała się. Walczyła z jadowitymi pędami już nie tylko po to, by odzyskać imię. Pragnęła zmienić świat. Uczynić go lepszym. Sprawić, by ludzie obdarzali się pięknymi imionami, by nikt nie cierpiał z powodu brzydkich przezwisk. Palce dziecka głaskały delikatnie kwiaty szlachetnych imion. Rośliny tak troskliwie pielęgnowane emanowały coraz piękniejszym brzmieniem.
        Nadszedł wieczór, a wraz z nim odpoczynek. Ogród pełen magicznych dźwięków pogrążył się w odprężającym letargu. Dziewczynka zmęczona całodzienną pracą zasnęła. Ogrodnik z uśmiechem nachylił się nad jej delikatnym ciałem i położył na dziecięcym serduszku kwiat o cudownym brzmieniu – Iza. Dziewczynka wróciła do domu, niosąc w sercu radosne brzmienie swojego imienia. Jej ulubionym dniem stały się odtąd imieniny!

 

Niebieska marynarka

Ciało siedziało tam nadal. Wciśnięte między dwie tłustawe matrony ociekające głupawym zachwytem, mdłym oddaniem pustej idei, wyglądało j...