19 stycznia 2015

Powrót na wrzosowisko (cz.22) - Matecznik

- I po co było chodzić nad ten staw? Pani Alu, to miejsce jest przeklęte! Diabli tam rządzą! Wituś, mój mąż, Panie świeć nad jego duszą, razu jednego przechodził tamtędy i usłyszał dobiegające ze stawu kwilenie dziecka. Ohoo, wystraszył się nie na żarty, tak, że uciekał w podskokach! Więcej tam jego noga nie postąpiła!  I mnie przestrzegał, bo to tylko nieszczęście jakieś można ze sobą do chałupy przynieść... - tłumaczyła Teresa, parząc mi ziółka.
Melisa była dla niej lekiem na wszystkie troski. Pudełka pełne cudownego zioła piętrzyły się w kuchennych szafkach wśród innych medykamentów, a nad piecykiem suszyły się łodyżki zerwanych latem w ogrodzie roślin powiązane w niewielkie wiązki. Było tam ziele tymianku, szałwii, bazylii, dziurawca, lawendy i mięty. Ich zapach wypełniał kuchnię i niósł się po innych pokojach, zwłaszcza wtedy, gdy Teresa rozpalała w piecu i zaparzała ziółka w porcelanowym dzbanuszku, każde w innym, specjalnie na tą okazję kupionym.
- Jedna szklaneczka naparu i po kłopotach! - ciągnęła Teresa, mieszając aromatyczną herbatkę. - Moja matka nieboszczka nazywała melisę matecznikiem, bo zioło tak uspokaja jak rodzicielka koi wszelkie smutki dziecka.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Niebieska marynarka

Ciało siedziało tam nadal. Wciśnięte między dwie tłustawe matrony ociekające głupawym zachwytem, mdłym oddaniem pustej idei, wyglądało j...