02 stycznia 2015

Powrót na wrzosowisko (cz.2) - Praca

- Jest pani w głębokim stresie. Odpoczynek, duża dawka snu, dieta, świeże powietrze na pewno pomogą pani wrócić do równowagi. Niech pani weźmie urlop zdrowotny, wyjedzie gdzieś, najlepiej w góry - brzmiał werdykt lekarza, do którego zgłosiłam się po dwóch tygodniach męki.
Tak, byłam przemęczona. Od tamtego wypadku w pracy nie przespałam spokojnie 
ani jednej nocy. Koleżanki doradzały wizytę u lekarza, a ja z każdym dniem coraz  bardziej wyczuwałam ich obcość. Przestałam im ufać, rozmawiać z nimi, po pracy umawiać się na spotkania w pubie. Widziałam, jak obserwowały mnie uważnie. Kiedy pochylałam się nad mikroskopem, czułam ich spojrzenie. Czasami patrzyłam w te oczy. Nie było w nich troski i współczucia. Nie było też ironii ani litości. Była w nich jakaś zwierzęca żądza. Nie, nie nienawiść, raczej pragnienie rzucenia się na ofiarę, rozszarpania jej, pożarcia. Tak, w tych oczach czaił się głód. Czułam się ofiarą, żywym mięsem. Nie tylko to mnie przerażało w tych kobietach, ale także ich sposób chodzenia, gesty, szepty. Wystarczyło, że na chwilę odwróciłam się od nich, a ogarniał mnie dziwny niepokój. Chęć natychmiastowej ucieczki, schronienia się w bezpieczne miejsce, w którym demony mnie nie dopadną. Demony? Tak, to były demony. Jakaś cząstka mnie broniła się przed takim myśleniem, lecz szósty zmysł podpowiadał najgorsze. W tych kobietach zmieniło się wszystko. A może nie w nich, ale we mnie? Nie byłam już niczego pewna. Nie byłam pewna siebie. Czyżbym odchodziła od zmysłów? Strach paraliżował mnie coraz bardziej, odbierał siłę do walki z natrętnymi, przerażającymi wyobrażeniami. Osaczał jak drapieżnik skradający się do ofiary, by w okamgnieniu dopaść ją i rozszarpać na strzępy, chłeptać jeszcze gorącą krew. Rozsądek nakazywał wierzyć, że wszystko, co widziałam tamtego popołudnia i to, co dzieje się teraz, jest wytworem wyobraźni, sennym koszmarem. Potłuczona głowa bolała przez kilka dni, przypominając o zdarzeniu. 
Obraz współpracowników wyglądających jak zombi, pełzających węży i trupa szefa prześladował mnie na każdym kroku. Ohydny smród rozkładu, żarzące się oczy mrocznego monstrum powracały. Cień zawładnął moją duszą. Chichotał, kpił z mojej niemocy. Sycił się strachem. Łapczywie chłeptał krew  ze świeżej rany, przegryzał ścięgna, rozrywał tętnice, wgryzał się coraz głębiej, aż do serca. Mój umysł bronił się jeszcze, szukał racjonalnego wytłumaczenia tych zjawisk, zrzucał wszystko na karby przemęczenia i tego nieszczęsnego uderzenia w głowę. Powinnam pójść do lekarza. Zrobić tomografię komputerową mózgu. Odwlekałam wizytę. Spokój jednak nie wracał. Zrywałam się ze snu z krzykiem w mokrej od potu pościeli, z szybkim biciem serca, z drżeniem rąk. Na początku światło przynosiło ukojenie, potem i ono nie pomagało. Nie spałam...
Zawsze należałam do ludzi twardo stąpających po ziemi. Śniłam rzadko, prawie w ogóle,
a jeśli już zdarzało się, były to projekcje powiązane z codziennym życiem. Żaden z moich snów nie był aż tak realny. Starałam się żyć normalnie. Wydawało mi się, że kryzys minie i wkrótce wrócę do zwykłego rytmu. Praca zawsze była dla mnie najważniejsza. Instytut genetyki był moim drugim domem. Pracowaliśmy właśnie nad rewolucyjnym projektem, wyniki badań zapowiadały się obiecująco. Byłam pewna, że zbliżamy się do  finału i już wkrótce będziemy mogli ogłosić je całemu światu.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Niebieska marynarka

Ciało siedziało tam nadal. Wciśnięte między dwie tłustawe matrony ociekające głupawym zachwytem, mdłym oddaniem pustej idei, wyglądało j...