03 stycznia 2015

Powrót na wrzosowisko (cz.3) - Podróż

Nadszedł listopad, a wraz z nim krótkie chłodne dni. Za radą lekarza wzięłam dwa tygodnie urlopu i postanowiłam odwiedzić dom rodzinny. Matki nie widziałam od dziesięciu lat i teraz, jadąc do niej, czułam się fatalnie. Byłam jak marnotrawna córka szukająca schronienia przed światem, który niegdyś nęcił tysiącem pokus, a teraz stał się obcy i niebezpieczny. Uciekałam przed nim, przed wszystkim, co przed laty było  moim celem, treścią pragnień, dziś zaś zionęło chłodem i śmiercią. Wracałam do domu, w którym spędziłam dzieciństwo, dorastałam i który opuszczałam, czując ulgę w sercu. Uwalniałam się przecież od niewidzialnych pęt, znienawidzonych reguł, którymi krępowała swoje dzieci matka.  Jej marzeniem było, abymu została w miasteczku i podjęła pracę w niewielkiej przychodni na stanowisku laborantki.
- Rodzina powinna trzymać się razem - powtarzała zawsze tonem nieznoszącym sprzeciwu.
 Jak ja jej wtedy nienawidziłam. Ukończyłam właśnie studia i zaproponowano mi pracę w oddalonym o setki kilometrów instytucie badań genetycznych. Nie licząc się ze zdaniem matki, spakowałam walizki i wyjechałam. Ojciec od lat nie żył. Był jedynym człowiekiem, który mógł wpłynąć na zmianę mojej decyzji. Wyjeżdżałam pełna mrzonek o szybkiej błyskotliwej karierze. Teraz wracam...
Był piękny letni wieczór. Pachniała maciejka. I Back, wierne psisko, wył, zupełnie jak wtedy, gdy umierał ojciec. Nie pożegnałyśmy się, nie wyszła przed dom, gdy podjechała taksówka. Delikatny ruch firanki zdradzał jej obecność.  Patrzyła, wściekła, zimna... Minęło dziesięć lat.
Pociąg tłukł się po szynach monotonnie, a przemykające za oknem obrazy rozmazywały w szarudze poranka. W oddali majaczyły bezlistne drzewa zbite w gromadę jak wystraszone stado saren. Skąd ten obraz w mojej głowie? Ach, tak! Przeszłość wraca. Byłam dzieckiem, kiedy leśna ścieżka zaprowadziła mnie w tamto miejsce. Jestem tam znowu. Biegnę przez las z gałązką leszczyny w ręku. Śpiewam. Beztrosko przeskakuję wystające z ziemi korzenie. Paprocie łaskoczą mnie w nogi. Nagle zatrzymuję się. Smród padliny uderza w nozdrza. Rozglądam się. Wśród rozgrzebanej ściółki leży martwa sarna, rozszarpana przez zwierzęta, z zaciśniętym drutem na szyi. Z brzucha wylewają się wnętrzności, kłębi robactwo,  ślepia zasłania bielmo śmierci, nad ścierwem unoszą się gromady much. Uciekam. Krzyczę przerażona.
Obraz skatowanego zwierzęcia wymazałam z pamięci, nigdy nie wracał. Dlaczego wrócił teraz?  Zadrżałam, a z piersi wydobył się jęk. Skowyt udręczonej strachem duszy.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Niebieska marynarka

Ciało siedziało tam nadal. Wciśnięte między dwie tłustawe matrony ociekające głupawym zachwytem, mdłym oddaniem pustej idei, wyglądało j...