Czekałyśmy na przymrozki. Teresa głównie z powodu pościeli wymagającej wietrzenia w ujemnej temperaturze.
- Mróz zabija zarazki - mówiła, patrząc z uśmiechem na słońce coraz śmielej przebijające się przez szarobure chmury. - W takiej wymrożonej, świeżej pościeli zdrowiej leżeć, i sny milsze.
Ja zaś wyglądałam zmiany pogody ze względu na planowaną wyprawę na cmentarz. Chciałam odwiedzić grób ojca i brata.
Przymrozki nadeszły i w ciągu jednej nocy osuszyły wrzosowisko lodowatym tchnieniem. Ziemia stwardniała, kałuże zamarzły, a przenikliwy wiatr w końcu ucichł. Wybrałam się pieszo, choć pan Alfred proponował transport furgonetką. Kiedy jednak pomyślałam o podróży gruchotem podskakującym na wyboistej, zoranej kołami, drodze, mój żołądek szalał. Ubrana w długi kożuszek i ciepłe, skórzane buty wyruszyłam rankiem, chcąc dotrzeć szybko na miejsce i jeśli tylko czas pozwoli, zajść jeszcze do miasta. Ziemia, zamarznięta na kość, trzeszczała pod naciskiem stóp. Odgłos kroków niósł się wśród nagich krzewów tarniny, płosząc z nich wróble. Zrywały się z gąszczu stadami i furkocząc skrzydłami, odlatywały w nieznane. Wtórowały im krakaniem wrony i pierzchające spod krzewów kuropatwy. Te ostatnie nerwowo czyrykały, szukając schronienia. Po mniej więcej pół godzinie przywykłam do tych wszystkich pisków, krakań, trzepotów skrzydeł i nagłych ucieczek, niemalże spod moich stóp. Zwierzęta nieoswojone z człowiekiem, umykały trwożliwie. Droga wiła się między wzniesieniami, chwilami ginęła mi z oczu, by za kolejnym zakrętem ukazać się na nowo, obnażając swoje rany. Nie łatwo było poruszać się po twardych nierównościach i dużych kałużach pokrytych lodem, miejscami łamiących się pod ciężarem. Kluczyłam między tymi strupami, wyszukując bezpiecznego oparcia dla butów, które nie radziły sobie na śliskiej powierzchni, a każda zakrzepła gruda ziemi gniotła stopę przez cienką podeszwę.
Wzgórza czerniły się po obu stronach drogi, majestatyczne i groźne, pełne tajemnic, zdradliwych jam i kolczastych krzewów.
- Mróz zabija zarazki - mówiła, patrząc z uśmiechem na słońce coraz śmielej przebijające się przez szarobure chmury. - W takiej wymrożonej, świeżej pościeli zdrowiej leżeć, i sny milsze.
Ja zaś wyglądałam zmiany pogody ze względu na planowaną wyprawę na cmentarz. Chciałam odwiedzić grób ojca i brata.
Przymrozki nadeszły i w ciągu jednej nocy osuszyły wrzosowisko lodowatym tchnieniem. Ziemia stwardniała, kałuże zamarzły, a przenikliwy wiatr w końcu ucichł. Wybrałam się pieszo, choć pan Alfred proponował transport furgonetką. Kiedy jednak pomyślałam o podróży gruchotem podskakującym na wyboistej, zoranej kołami, drodze, mój żołądek szalał. Ubrana w długi kożuszek i ciepłe, skórzane buty wyruszyłam rankiem, chcąc dotrzeć szybko na miejsce i jeśli tylko czas pozwoli, zajść jeszcze do miasta. Ziemia, zamarznięta na kość, trzeszczała pod naciskiem stóp. Odgłos kroków niósł się wśród nagich krzewów tarniny, płosząc z nich wróble. Zrywały się z gąszczu stadami i furkocząc skrzydłami, odlatywały w nieznane. Wtórowały im krakaniem wrony i pierzchające spod krzewów kuropatwy. Te ostatnie nerwowo czyrykały, szukając schronienia. Po mniej więcej pół godzinie przywykłam do tych wszystkich pisków, krakań, trzepotów skrzydeł i nagłych ucieczek, niemalże spod moich stóp. Zwierzęta nieoswojone z człowiekiem, umykały trwożliwie. Droga wiła się między wzniesieniami, chwilami ginęła mi z oczu, by za kolejnym zakrętem ukazać się na nowo, obnażając swoje rany. Nie łatwo było poruszać się po twardych nierównościach i dużych kałużach pokrytych lodem, miejscami łamiących się pod ciężarem. Kluczyłam między tymi strupami, wyszukując bezpiecznego oparcia dla butów, które nie radziły sobie na śliskiej powierzchni, a każda zakrzepła gruda ziemi gniotła stopę przez cienką podeszwę.
Wzgórza czerniły się po obu stronach drogi, majestatyczne i groźne, pełne tajemnic, zdradliwych jam i kolczastych krzewów.
Cmentarz leżał na wzniesieniu, z którego widać było miasteczko. Spało w dolinie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz