Dotarłam na miejsce wieczorem.
Pogoda była fatalna, zacinał drobny deszcz i wiatr dmuchał dość mocno, łamiąc
gałęzie jarzębiny rosnącej przy wąskich przydworcowych uliczkach. Chłód
przenikał przez płaszcz, łapczywie lizał moją skórę. Drżałam nie tylko z zimna,
ale i przemęczenia. O tej porze po chodnikach snuło się niewielu przechodniów.
Skuleni chowali się w czeluściach bram domów skuszeni światłem i ciepłem.
Pustoszejące miasto nie zachęcało do spaceru. Szłam pośpiesznie w kierunku
postoju taksówek.
Pokonywałam tę drogę
wielokrotnie, wracając z uczelni. Taksówka podwoziła mnie pod werandę, na
której zawsze siedział ojciec. Całował mnie na powitanie, prowadził do kuchni,
robił jajecznicę na boczku. Jedliśmy razem. Kochany ojciec. Wspominam go z
czułością, jakiej nigdy nie żywiłam do żadnego mężczyzny.
Umarł nagle w świeży wiosenny
wieczór. Pamiętam wycie Backa i moją rozpacz. Nic potem nie było już takie
samo. Matka zamknęła się w sobie jeszcze bardziej. Godzinami nie wychodziła z
pokoju, a jeśli pojawiała się, była zawsze poważna, z plikiem suchych, odartych
z emocji, poleceń. Taką miałam ją przed oczyma przez lata i do takiej wracałam.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz