10 stycznia 2015

Powrót na wrzosowisko (cz. 11) - Po co budzić licho

Matka w ogóle nie wstawała z łóżka. Teresa zachodziła do niej, a to z posiłkiem, a to, by zakrzątnąć się przy staruszce, zmienić pościel lub bieliznę. Wracała z wyrazem przygnębienia na twarzy i byłam pewna, że dałaby wiele, by uniknąć tych wizyt. Chodziła tam jednak kilka razy dziennie, nigdy się nie skarżąc. Cierpliwie znosiła dziwactwa mojej matki, a przy tym z oddaniem dbała o resztę domu. Czasem spoglądała na mnie smutno, jakby chciała tym spojrzeniem coś bezgłośnie przekazać, jakiś ważny sekret. Protestowała, kiedy pewnego dnia zdecydowałam pójść do pokoju matki, odsłonić ciężkie kotary i  wpuścić doń odrobinę wilgotnego, jesiennego powietrza. Ilekroć o tym wspomniałam, Teresa żegnała się trwożliwie i przekonywała, że zrobienie czegoś podobnego ściągnęłoby na mnie i na nią nieszczęście.
- Pani matka nie potrzebuje zmian - tłumaczyła, ściskając nerwowo w dłoniach kuchenną ścierkę. - Po co budzić licho, niech ono sobie siedzi w czterech ścianach. Tam jego miejsce. Lepiej zostawić wszystko tak jak jest.
Po tych słowach ponownie robiła znak krzyża i milkła. Widząc jej przerażenie i mając jeszcze w pamięci grozę pierwszego spotkania z matką,  nie drążyłam tematu i wkrótce zrezygnowałam ze śmiałych planów. Postanowiłam poddać się fali kojących wspomnień. Wracały obrazy, przez tak długi czas nieobecne, a teraz na nowo jeden za drugim defilowały  na jawie  i w snach, napełniając mnie poczuciem bezpieczeństwa i pragnieniem ponownego przeżywania minionych zdarzeń. Nie rozumiałam, co się ze mną dzieje, ale nie miałam już halucynacji i to utwierdzało mnie w przekonaniu, że przyjazd na wrzosowisko był dobrym krokiem.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Niebieska marynarka

Ciało siedziało tam nadal. Wciśnięte między dwie tłustawe matrony ociekające głupawym zachwytem, mdłym oddaniem pustej idei, wyglądało j...