Ciało siedziało tam nadal. Wciśnięte między dwie tłustawe
matrony ociekające głupawym zachwytem, mdłym oddaniem pustej idei, wyglądało
jak kawałek wymiętej szmaty niedbale rzuconej na krzesło. Jego widok wzruszał.
Jeszcze nie było gotowe, nie miało sił ani odwagi, żeby wyrwać się z tej
przestrzeni, w którą ktoś wcisnął je przed laty, nie pytając o zgodę, nic z nim
nie ustalając. Biedne, niezdarne ciało ograniczone pragnieniem akceptacji,
tłamszone ciągłą potrzebą życia w stadzie, karmiące się złudzeniami, mój
ziemski futerał, tymczasowe siedlisko podlegające prawom rozkładu. Mimo to
lubiłam je bardziej niż poprzednie i rzadko kiedy opuszczałam w obawie, że
samotne zrobi coś nierozważnego, ale teraz, widząc je bezpieczne, uśpione
spokojem niczym rosochata wierzba ciszą skutej lodem rzeki, delikatnie się z
niego wyślizgnęłam i lewitując kilka metrów nad wzorzystym parkietem hali
sportowej, zaczęłam podążać w kierunku smugi światła przecinającej powietrze
rozdęte od pustych słów, oklasków, brzęczenia odznaczeń wpiętych w klapy
marynarek, chrząkania i westchnień. Smuga światła nie miała nic wspólnego z tym
ludzkim jarmarkiem głupoty. Była inna, nieziemska i emanowała ciepłem, jakiego
nigdy nie doznałam wciśnięta w futerał ciała. Postanowiłam nie wracać.
***
Lubiłam je obserwować, jak szamocą się bezradnie niczym muchy w sieci pajęczej, nieświadome oszustwa, pełne złudzeń, tłumionych, odkładanych na jutro, pragnień, próbujące za wszelką cenę odpędzić myśli o nieuchronnym końcu, czasem żałosne, jakby życie było teatrzykiem w niedzielnej szkółce. Nigdy żadnej nie dopuściłam wystarczająco blisko, żeby mogła poczuć mój strach, a bałam się równie mocno jak one. Teraz przestało to mieć jakiekolwiek znaczenie. Wszystkie troski, wspomnienia, myśli, którymi syciłam się za dnia, gasły we mnie, jak gasną iskry w chłodnym powietrzu nocy.
***
Lubiłam je obserwować, jak szamocą się bezradnie niczym muchy w sieci pajęczej, nieświadome oszustwa, pełne złudzeń, tłumionych, odkładanych na jutro, pragnień, próbujące za wszelką cenę odpędzić myśli o nieuchronnym końcu, czasem żałosne, jakby życie było teatrzykiem w niedzielnej szkółce. Nigdy żadnej nie dopuściłam wystarczająco blisko, żeby mogła poczuć mój strach, a bałam się równie mocno jak one. Teraz przestało to mieć jakiekolwiek znaczenie. Wszystkie troski, wspomnienia, myśli, którymi syciłam się za dnia, gasły we mnie, jak gasną iskry w chłodnym powietrzu nocy.
***
Było coś jeszcze, co powstrzymywało mnie przed zerwaniem nici. Wahałam się,
zwlekałam, trwając w niemym oczekiwaniu, napięta do granic możliwości niczym
skóra chwilę przed przyjęciem pieszczoty, a potem wszystko nagle zaczęło
blaknąć, zatracać barwy i rozmazywać się, a nić łącząca mnie z ludźmi stawała
się coraz cieńsza, prawie niewidoczna.
***
***
Broniłam się przed tym, jak wówczas mniemałam, destrukcyjnym uczuciem, nie
zdając sobie sprawy, że to właśnie ono, nic innego, niesie wyzwolenie. Z
początku odzywało się raz na jakiś czas, nieśmiało, subtelnie, prawie
niezauważalnie, jak muśnięcie serca łodyżką pokrzywy, potem coraz częściej,
coraz głośniej, właściwie każdego ranka, kiedy klęcząc nad sedesem, wyrzucałam
z siebie zawartość żołądka. Chwilowa ulga tuż po była wtedy błogosławieństwem.
Nic nie odczuwać jest większym przekleństwem niż czuć ponad
miarę.