11 kwietnia 2017

Coś we mnie


Powinnam była to przewidzieć już wtedy, gdy przyszłam do jego gabinetu po raz pierwszy. Rozparty w dużym, skórzanym fotelu przyglądał mi się długo. Świńskie oczka głęboko osadzone w szerokiej, nalanej tłuszczem twarzy patrzyły nazbyt śmiało. Uśmiechał się, bębniąc palcami w blat biurka. Co za obleśny typ, pomyślałam wtedy, próbując zachować zimną krew. Zależało mi na tej pracy, zwłaszcza, że byłam już wszędzie i za każdym razem, tłumacząc się brakiem wolnych etatów, odesłano mnie z kwitkiem. Tutaj przynajmniej dawano mi nadzieję, z kadr odesłano do kierownika wydziału. Przyjął mnie serdecznie, poprosił, abym usiadła, kazał sekretarce zrobić kawę. Rozmawialiśmy o cv, wymaganych kwalifikacjach, wynagrodzeniu. Najpierw uśpił moją czujność, by na koniec zaatakować.
- Inne... Mam na myśli panie, które starały się o to stanowisko, były gotowe całować mnie po rękach - powiedział pewnym głosem. - Obiecałem, że się zastanowię, biorąc pod uwagę ich zaangażowanie i gotowość sprostania moim wymaganiom. Chyba rozumie pani, o co mi chodzi?
- Nie, nie rozumiem - odparłam.
- Jest pani młoda, atrakcyjna - ciągnął już bez ogródek. - Miałaby pani pierwszeństwo...
- Doprawdy? - zapytałam, patrząc mu prosto w oczy.
- Z takimi walorami - uśmiechnął się.
- O co panu właściwie chodzi? - wnikałam.
- Oj, pani Alu, dajmy spokój z tą pruderią! Wszystkim mężczyznom chodzi o to samo, o seks. - Sięgnął po filiżankę z kawą. - To kiedy? - Roześmiał się.
- Może pan mówić głośniej? - Ja również się zaśmiałam. - Nie jestem pewna, czy wszystko mi się wyraźnie nagrało - dodałam, wyjmując z torebki telefon komórkowy z włączonym dyktafonem.
Pracę dostałam od ręki. Świńskie oczka nie dały mi jednak spokoju. Były cwańsze niż myślałam, a mój niekonwencjonalny wstęp zachęcił je tylko do większej śmiałości, swego rodzaju gry, która zaczęła przynosić przyjemności, o jakich do tej pory nawet im się nie śniło. Mimo znajdującego się w moim posiadaniu kompromitującego nagrania, kierownik pozwalał sobie na więcej, a ja czułam się coraz bardziej bezradna. Groźby upublicznienia sekretu szefa, wniesienia oskarżenia o mobbing, zdały się na niewiele. Wiedziałam, że z łatwością wytłumaczy swoje postępowanie, każdy prawnik go wybroni, każdy sąd uniewinni, zasądzając co najwyżej jakąś niewielką grzywnę. Wiedział o tym i on.
Zaczęły się długie, zimowe popołudnia pełne rozmyślań, niekończących się obaw, co wydarzy się następnego dnia w pracy. Moje dotychczasowe życie towarzyskie legło w gruzach. Wkrótce została tylko samotność, dołączył strach, a potem zniechęcenie i rezygnacja. Wydawało się, że jedyną ucieczką od napastliwego szefa będzie zmiana pracy. I wtedy wydarzyło się coś niespodziewanego, coś, co definitywnie rozwiązało wszystkie moje problemy. Przyszło we śnie pewnej dusznej, grudniowej nocy, we śnie, który stał się tak realny, że zmroził wszystkim w żyłach krew.

Kieliszek brandy rozluźnia. Piję coraz więcej. Jeszcze tydzień temu wystarczał jeden, dziś to już czwarty. Czwarty mały, pękaty kieliszek przypominający kształtem tulipan. Uwielbiam tulipany. Matka sadziła je kiedyś namiętnie w ogrodzie. Teraz rosną tam tylko chwasty. Spoglądam w kieliszek i wyobrażam sobie siłę dębu, z którego zrobiono beczki przechowujące brandy. Drzewo oddało jej wszystko, co miało najlepszego, w co zbroiło się przez lata - siłę, słońce, aromat i kolor. Wypijam kolejny duży łyk i uśmiecham się do cienia rozpostartego na ścianie. Cień zdaje się poruszać, choć ja tkwię w miejscu. Złudzenie. Nie, dziś przecież pełnia księżyca. Dziś wszystko się może zdarzyć.
Wypełniam kieliszek resztkami płynu, pustą butelkę odstawiam na półkę i biorę do ust kolejny łyk. Hiszpańska piętnastoletnia brandy o aromacie prażonych orzechów, wanilii i śliwek rozpływa się na podniebieniu. Zamykam oczy, delektuję się. Zawsze lubiłam alkohol, ten najlepszy, najdroższy, potajemnie wykradany z gabinetu ojca w czasach, kiedy nam się powodziło.
Piątkowy wieczór, myślę rozluźniona, jutro mogę spać do woli. Czuję w głowie lekkie zamroczenie. To nic. Chcę odpłynąć, zapomnieć, zasnąć już teraz, u progu wieczoru, jak najszybciej, zanim pustka wypełni serce. Ogarnia mnie ciepło, pełznie po policzkach, szyi, piersiach, brzuchu, coraz niżej, obezwładnia, pozbawia świadomości. Resztkami sił zerkam na ścianę. Jeszcze przed chwilą cień był ze mną, teraz odszedł. Wiem, że wróci. Zawsze wraca...

Budzi mnie telefon. Jego dzwonek wwierca się w mózg niczym świder, niemalże rozrywa go na strzępy. Czuję nieznośny ból w skroniach. Pulsuje, wydaje się narastać. Podnoszę słuchawkę.
- Co do cholery? - pytam wściekle.
Wszystko jedno kto dzwoni. Jest siódma rano, sobota, nikt nie ma prawa budzić mnie tak wcześnie.
- Ala? - słyszę znajomy głos Baśki, koleżanki z pracy. Jest czymś mocno zdenerwowana. Głos jej drży - Ala, nie uwierzysz! Szef nie żyje!
Szef nie żyje? Ręka trzymająca słuchawkę drętwieje. Poruszam bezgłośnie ustami.
- Ktoś ukatrupił go w nocy! Rozumiesz? Morderstwo! - niemalże krzyczy. - Podobno masakra jakaś, istna jatka, pełno krwi, bałagan, a mieszkanie zamknięte od wewnątrz. Nie wiadomo, jak się dostali do środka! No mówię ci, blady strach na całe osiedle!
Szef nie żyje. Ten skurwysyn zadźgany we własnym mieszkaniu! Dziwne, ale wcale nie jestem zaskoczona. Czuję ulgę, jakby ktoś wyjął mi z głowy ołowianą kulę. Zerkam, czy cień wrócił. Jest. Leży skulony przy ścianie, drży. Odpoczywa.
- Dzięki za telefon - mówię ze spokojem i odkładam słuchawkę.
Coś we mnie chichocze.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Niebieska marynarka

Ciało siedziało tam nadal. Wciśnięte między dwie tłustawe matrony ociekające głupawym zachwytem, mdłym oddaniem pustej idei, wyglądało j...