Miewała takie sny, zwłaszcza w szpitalu, gdy odurzona lekami
nie odróżniała dnia od nocy. Wszystko zlewało się w jedno. Wszystko było
cierpieniem, każde słowo, spojrzenie, każdy oddech, dźwięk, kęs jedzenia. Śniła
o czasach sprzed porwania Bartusia, o beztrosce, lekkości, cieple, czułości i
bezpieczeństwie. Krzysztof co sobotę wypożyczał auto od swojego ojca, jechali
za miasto posłuchać ptaków, fotografować stare, olbrzymie drzewa w Puszczy
Kampinowskiej. Wdychając zapach leśnej ściółki, patrzyła na rozpostarte na
niebie korony dębów i buków, czuła się szczęśliwa. Kiedy sen mijał,
nienawidziła wszystkiego wokół, bolesnej dosłowności świata. A co jeśli i teraz
śni? Jeżeli nawet tak jest, nie chce się budzić... Sen, który przynosi doznania
tak prawdziwe i piękne, na wskroś przesiąknięte nadzieją, że pobudka mogłaby zabić, niech trwa jak najdłużej, całą wieczność. Gdyby okazało się, że wszystko jest złudzeniem, nie dałaby rady na nowo się podźwignąć, uwierzyć w jakieś jutro.
- Bracia Zarębowie pojadą ciągnikiem, a my wozem - rzekł
Walenciak. - Po drodze wstąpimy na plebanię.
- Dobrze, panie Stanisławie - odparła Agnieszka, patrząc
przez okno na mężczyzn ładujących na wóz drewniane krokwie i łaty, które jakiś
czas temu zakupiła w pobliskim tartaku z myślą o remoncie dachu. - Widzę, że
zwerbował pan jeszcze kogoś do pomocy. Co to za chłopak? Nie za młody do tak
ciężkiej pracy?
- Tutaj każdy na robocie się zna - powiedział Walenciak. - A
ten chłystek nietutejszy! Przyjechał na letnisko do Bednarskich. Pomóc chciał,
zgodziłem się. Przytrzyma krokiew, łatę poda, gwoździe przyniesie, a i pani w
chałupie wyprzątnąć pomoże. Niech sobie chłopak zarobi parę groszy!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz