- Złociutka, zapnij mi perły na szyi, bo palce za grube - usłyszałam, gdy odwróciłam się w stronę ulicy.
Kilka metrów dalej stał granatowy mercedes.
Charakterystyczne logo - trójramienna gwiazda, błyszczało w promieniach
styczniowego słońca. Doskonale znałam się na markach samochodów. To jedyna
rzecz, której nauczył mnie ojciec, nieżyjący od blisko dwudziestu lat mechanik
samochodowy. Taka scheda po nim, pomyślałam z przekąsem. Ojciec chlał na
potęgę. Jedyne, co rozumiałam z jego pijackiego bełkotu, to powtarzane z pasją
marki samochodów. Często mnie z tego egzaminował, a potem chwalił się przed
kolesiami, że mała odziedziczyła po nim zamiłowanie do mechaniki. Głaskał mnie
utytłanymi w smarze, trzęsącymi się od wódki, łapami, czego nie znosiłam.
Właściwie to nigdy nie widziałam ojca trzeźwego, ani wtedy, gdy przychodził do
szkoły na wywiadówki, a ja usilnie próbowałam się go pozbyć, wmawiając mu, że
wychowawczyni już poszła do domu, ani wtedy, gdy leżał w szpitalu na wpół
zżarty przez raka i wykradał pielęgniarkom spirytus salicylowy, by wypić go
potem jednym duszkiem w ubikacji.
- Złociutka - powtórzył głos.
Który to już raz w tygodniu? Straciłam rachubę. Przestałam
liczyć, gdy sytuacja powtórzyła się po raz trzynasty. Może nie powinnam
przestać myśleć o odwróceniu tego czarnego scenariusza? Przecież zawsze jest
nadzieja... Do tej pory rozmawiałyśmy przez okno od strony pasażera, miało
opuszczoną do połowy szybę, dziś Cyganka lekko uchyliła drzwi. A więc coś się
zmieniło. Co prawda niewiele, ale jednak. Jeśli skoncentruję się na
szczegółach, może dostrzegę więcej takich odstępstw.
- Złociutka, podejdź tu na chwilę - powiedziała przymilnie
Cyganka. - Pomóż człowiekowi w potrzebie.
Za pierwszym razem uległam odruchowi czysto ludzkiemu.
Chciałam pomóc. Nawet przełożyłam torebkę na lewe ramię i zerknąwszy na
zegarek, zrobiłam krok w kierunku mercedesa. Matka czekała na mnie od godziny.
Znowu będzie marudziła, że nigdy mi się nie spieszy. Ostatnio marudziła zbyt
często. Denerwowało ją wszystko. A to nie ta piżama, a to mandarynki za kwaśne,
szpitalne jedzenie niedobre, córka ciągle zapracowana, przychodzi zbyt rzadko i
tylko na kilka minut. Nie dba o matkę tak, jak matka dbała kiedyś o nią. Za
każdym razem to samo. Akurat ten motyw nigdy nie zmienia się w scenariuszu. Czy
gdybym podeszła do samochodu, gdybym pochyliła się nad starą, próbując zapiąć
te cholerne perły, matka martwiłaby się moją długą nieobecnością? Czy
uchroniłoby to przed śmiercią tamtą kobietę? Tamta kobieta miała dziecko, ja
nie mam dzieci. Nigdy nie chciałam mieć.
- Złociutka - głos nalegał.
Coś zaczyna się dziać.
Nasze spojrzenia spotkały się na ułamek sekundy. Miała
czarne, smutne oczy. Starość nie odebrała im blasku. Były piękne. Nie
dostrzegłam w nich nic, co mogłabym zinterpretować jako ostrzeżenie, żadnego
cienia, najmniejszej rysy. Cyganka była mistrzynią kamuflażu.
- Podejdź, złociutka - powtórzyła i wyciągnęła rękę w moją
stronę, eksponując perły dla uwiarygodnienia prośby. Dłoń trzymająca błyskotkę
była długa i smukła, powleczona pomarszczoną skórą o odcieniu bursztynu.
Szpiczaste paznokcie czerwieniły się na tle szarego futra, w które ubrana była
Cyganka. Wszystko zdawało się krzyczeć:
- Podejdź bez obawy! Bogaci Cyganie nie kradną, jeżdżą
wypasionym mercedesem, ich kobiety noszą futra i mają perły! Nie muszą kraść!
- A pani syn? - przeniosłam wzrok na siedzącego obok starej
Cygana. - Dlaczego on nie pomoże?
Był przynajmniej dwa razy młodszy od niej. Okrągła twarz,
duży nos i usta, małe, kaprawe oczka nie wzbudzały zaufania. Było w nim coś takiego,
co z miejsca nakazywało zachować ostrożność. Uśmiechnął się delikatnie, lecz
jakby od niechcenia. Musiał już wiedzieć, że tym razem nic nie wskórają. Jego
uśmiech zdawał się mówić: nie ma sensu silić się na coś więcej.
- Nie wziął okularów - powiedziała stara, mrużąc oczy. Ona
też już się domyślała. Śledziła każdy mój ruch.
- Ślepy nie powinien siadać za kierownicę - stwierdziłam,
mimowolnie sięgając do kieszeni kurtki. Nie, nie po telefon, ot tak po prostu,
zwykły odruch zakłopotania. Usłyszałam trzask zamykanych drzwi. Cygan szybko
wcisnął sprzęgło, wbił bieg i zerknąwszy w boczne lusterko, dał gazu. Samochód
powoli ruszył do tyłu. Powinnam była ich zatrzymać, odetchnęłam tylko z ulgą.
Uczucie ulgi nigdy nie trwa długo. Wkrótce osaczą mnie
wątpliwości i poczucie winy. Kolejny raz stchórzyłam. Pojawi się strach,
nieznośny, dokuczliwy, wyciskający z serca wszystko, co ważne, kurczący je do
wielkości piłki pingpongowej, małej, kruchej, pustej w środku. Wszystko
powróci. Następna szansa wkrótce. Czy dam wtedy radę? Zadawałam sobie to
pytanie już tylekroć, za każdym razem obiecując, że dam. Dam radę! Tymczasem
kolejny raz stchórzyłam. Jak przerwać to błędne koło, ciąg wciąż powtarzających
się zdarzeń?
Jem obiad, naleśniki z serem, moje ulubione. Jest ciepłe,
przytulne popołudnie. Popołudnie spędzone wśród swoich. Powietrze drży. Rodzina
jest największą wartością, powtarzam w myślach jak mantrę. Nie wolno mi o tym
zapominać, inaczej przepadnę, zginę wśród mgły. Tyle razy słyszałam te słowa.
Ludzie umieszczają je na transparentach. Rodzina najważniejsza! Powinnam
wytatuować to sobie na skórze.
- Halo, tu ziemia! - słyszę wesoły, dobrze znajomy głos. -
Może wybralibyśmy się na zakupy?
Nie znoszę zakupów, ale Adam o tym nie wie. Chce sprawić mi
przyjemność. Nowy ciuch polepsza samopoczucie każdej kobiety. Telewizyjny
slogan. Działa jak kieliszek brandy. Pobudza. Kupimy kilka bluzek, bieliznę,
głównie dla mnie. Kolejne rzeczy na wieszaku w szafie, kolejne, których nigdy
nie założę.
- Tak, jedźmy - odpowiadam.
Robię to dla niego. Nie zasłużył na prawdę. Źle... Nie
zasłużył na ból, a prawda byłaby bolesna. Całuje mnie w czoło, potem w szyję.
Odsuwam się, delikatnie, niby żartem. Przełykam ostatni kęs naleśnika, idę do
łazienki, myję ręce, twarz... Spoglądam w lustro. Obce oczy, maska, trudno ją
zmyć, staje się to coraz trudniejsze.
Jesteś mistrzynią kamuflażu jak ta Cyganka, myślę,
odwracając się od lustra. Jest mi niedobrze. Czuję napływającą falę mdłości.
Brzuch pulsuje. Gorąco, coraz goręcej. Pot. Nogi słabną. Nie chcą mnie dźwigać.
Niepotrzebny strup ciała. Siadam na taborecie i pochylam się, kulę jak
gąsienica dotknięta źdźbłem trawy, mała, zielona, wystraszona, która tylko to
potrafi, uciekać, kryć się w sobie, nic więcej. Jestem tchórzem.
- Kochanie - słyszę zza drzwi. - Kochanie, długo jeszcze?
Którą ci wziąć torebkę?
Wszystko jedno... Jest mi wszystko jedno! Nie mogę mu tego
powiedzieć. Zamiast głęboko oddychać, zaciskam usta. Muszę poczekać.
- A może plecak? Ten pomarańczowy... - głos nie daje
spokoju, wwierca się w świadomość, zdaje się trafiać w każdy nerw.
Zatykam uszy. Nie pomaga...
- Kochanie?
Powinnam się teraz odezwać. Adam nie lubi, gdy milczę.
Mówienie jest dla niego objawem zdrowia. Milczenie niepokoi, zatrważa.
- Mów do mnie - upomina się zawsze.
- Ale co? - pytam. - Co mam mówić?
- Nie wiem! Po prostu mów... Co w pracy? Jak się czuje twoja
matka? - tłumaczy wyraźnie zdenerwowany. - Wszystko jedno co! Lubię, gdy
opowiadasz o sobie, o nas...
O nas... Tam, gdzie utknęłam, nie ma nas, jest za to ból,
strach i szansa, aby z tym skończyć.
- Zaraz wyjdę - uspokajam go. - Wyczeszę włosy, pomaluję
usta.
- Bez tego jesteś piękna.
Wiem, że się uśmiecha, gdy to mówi. Dowcipkuje. Dobrze.
Znowu się udało. Coraz trudniej...
Jedziemy ruchliwą szosą. Przed i za nami kawalkada brudnych
aut. Powietrze szare, przymglone, cuchnące spalinami. W radiu śpiewa Czesław
Niemen, "A my, jak we śnie, jak we śnie, jak we mgle." Dosłownie. Jak
we mgle...
- Szef dał mi urlop - mówi nagle Adam. - To tylko cztery
dni, ale może byśmy gdzieś wyjechali? Chyba najlepiej w góry, co? W
Bieszczady...
Mówić, trzeba mówić, żeby uśpić jego czujność. "Na co
nam świat, na co czas, to wszystko trwa obok, obok nas". Lubię tę
piosenkę.
- Na co nam świat, na co czas... - powtarzam szeptem, a
potem już głośno: - Wspaniale!
Mam suchy, drewniany głos. Adam zerka na mnie, jeden, dwa,
trzy razy, liczę w myślach. Coś go zaniepokoiło. Szybko odwracam twarz. Patrzę
za okno. Na płachetce brudnego śniegu stadko wron, a może gawronów, nigdy ich
nie rozpoznaję. Chciałabym, żebyśmy się zatrzymali. Chciałabym popatrzeć na nie
przez chwilę, ale nie, lepiej nie.
- Nie cieszysz się? - pyta Adam, a ja zaczynam panicznie
szukać słów. Zgubiłam wszystkie, mam pustą głowę.
- Alu, mów do mnie...
I znowu to samo. Oślepiający blask styczniowego słońca.
Zmarznięte grudki śniegu chrzęszczą pod stopami. Jestem po pracy. Spieszę się.
Matka odchodzi pewnie od zmysłów. Mam dla niej w torebce coś specjalnego,
książkę, stary romans Stephanie Laurens. Nerwowo sięgam do kieszeni, wyciągam
telefon i spoglądając na ekranik, przyspieszam. Jest już późno. Słyszę dźwięk
hamującego nieopodal samochodu, trzask otwieranych drzwi.
- Złociutka, zapnij mi perły na szyi, bo palce za grube -
rozlega się znajomy, piskliwy głos Cyganki.
Nie patrzę w jej stronę. Czarne, smutne oczy mogłyby
pozbawić mnie odwagi. Podchodzę bez wahania. Na ustach starej wykwita uśmiech
bezmiernej ulgi. Ryba bierze. Złociutka ryba. Tego właśnie pragnęła - szybkiej
reakcji dobrego, naiwnego serca... Serca, które można łatwo oszukać...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz