08 kwietnia 2017

Cyganka


- Złociutka, zapnij mi perły na szyi, bo palce za grube - usłyszałam, gdy odwróciłam się w stronę ulicy.
Kilka metrów dalej stał granatowy mercedes. Charakterystyczne logo - trójramienna gwiazda, błyszczało w promieniach styczniowego słońca. Doskonale znałam się na markach samochodów. To jedyna rzecz, której nauczył mnie ojciec, nieżyjący od blisko dwudziestu lat mechanik samochodowy. Taka scheda po nim, pomyślałam z przekąsem. Ojciec chlał na potęgę. Jedyne, co rozumiałam z jego pijackiego bełkotu, to powtarzane z pasją marki samochodów. Często mnie z tego egzaminował, a potem chwalił się przed kolesiami, że mała odziedziczyła po nim zamiłowanie do mechaniki. Głaskał mnie utytłanymi w smarze, trzęsącymi się od wódki, łapami, czego nie znosiłam. Właściwie to nigdy nie widziałam ojca trzeźwego, ani wtedy, gdy przychodził do szkoły na wywiadówki, a ja usilnie próbowałam się go pozbyć, wmawiając mu, że wychowawczyni już poszła do domu, ani wtedy, gdy leżał w szpitalu na wpół zżarty przez raka i wykradał pielęgniarkom spirytus salicylowy, by wypić go potem jednym duszkiem w ubikacji.
- Złociutka - powtórzył głos.
Który to już raz w tygodniu? Straciłam rachubę. Przestałam liczyć, gdy sytuacja powtórzyła się po raz trzynasty. Może nie powinnam przestać myśleć o odwróceniu tego czarnego scenariusza? Przecież zawsze jest nadzieja... Do tej pory rozmawiałyśmy przez okno od strony pasażera, miało opuszczoną do połowy szybę, dziś Cyganka lekko uchyliła drzwi. A więc coś się zmieniło. Co prawda niewiele, ale jednak. Jeśli skoncentruję się na szczegółach, może dostrzegę więcej takich odstępstw.
- Złociutka, podejdź tu na chwilę - powiedziała przymilnie Cyganka. - Pomóż człowiekowi w potrzebie.
Za pierwszym razem uległam odruchowi czysto ludzkiemu. Chciałam pomóc. Nawet przełożyłam torebkę na lewe ramię i zerknąwszy na zegarek, zrobiłam krok w kierunku mercedesa. Matka czekała na mnie od godziny. Znowu będzie marudziła, że nigdy mi się nie spieszy. Ostatnio marudziła zbyt często. Denerwowało ją wszystko. A to nie ta piżama, a to mandarynki za kwaśne, szpitalne jedzenie niedobre, córka ciągle zapracowana, przychodzi zbyt rzadko i tylko na kilka minut. Nie dba o matkę tak, jak matka dbała kiedyś o nią. Za każdym razem to samo. Akurat ten motyw nigdy nie zmienia się w scenariuszu. Czy gdybym podeszła do samochodu, gdybym pochyliła się nad starą, próbując zapiąć te cholerne perły, matka martwiłaby się moją długą nieobecnością? Czy uchroniłoby to przed śmiercią tamtą kobietę? Tamta kobieta miała dziecko, ja nie mam dzieci. Nigdy nie chciałam mieć.
- Złociutka - głos nalegał.
Coś zaczyna się dziać.
Nasze spojrzenia spotkały się na ułamek sekundy. Miała czarne, smutne oczy. Starość nie odebrała im blasku. Były piękne. Nie dostrzegłam w nich nic, co mogłabym zinterpretować jako ostrzeżenie, żadnego cienia, najmniejszej rysy. Cyganka była mistrzynią kamuflażu.
- Podejdź, złociutka - powtórzyła i wyciągnęła rękę w moją stronę, eksponując perły dla uwiarygodnienia prośby. Dłoń trzymająca błyskotkę była długa i smukła, powleczona pomarszczoną skórą o odcieniu bursztynu. Szpiczaste paznokcie czerwieniły się na tle szarego futra, w które ubrana była Cyganka. Wszystko zdawało się krzyczeć:
- Podejdź bez obawy! Bogaci Cyganie nie kradną, jeżdżą wypasionym mercedesem, ich kobiety noszą futra i mają perły! Nie muszą kraść!
- A pani syn? - przeniosłam wzrok na siedzącego obok starej Cygana. - Dlaczego on nie pomoże?
Był przynajmniej dwa razy młodszy od niej. Okrągła twarz, duży nos i usta, małe, kaprawe oczka nie wzbudzały zaufania. Było w nim coś takiego, co z miejsca nakazywało zachować ostrożność. Uśmiechnął się delikatnie, lecz jakby od niechcenia. Musiał już wiedzieć, że tym razem nic nie wskórają. Jego uśmiech zdawał się mówić: nie ma sensu silić się na coś więcej.
- Nie wziął okularów - powiedziała stara, mrużąc oczy. Ona też już się domyślała. Śledziła każdy mój ruch.
- Ślepy nie powinien siadać za kierownicę - stwierdziłam, mimowolnie sięgając do kieszeni kurtki. Nie, nie po telefon, ot tak po prostu, zwykły odruch zakłopotania. Usłyszałam trzask zamykanych drzwi. Cygan szybko wcisnął sprzęgło, wbił bieg i zerknąwszy w boczne lusterko, dał gazu. Samochód powoli ruszył do tyłu. Powinnam była ich zatrzymać, odetchnęłam tylko z ulgą.
Uczucie ulgi nigdy nie trwa długo. Wkrótce osaczą mnie wątpliwości i poczucie winy. Kolejny raz stchórzyłam. Pojawi się strach, nieznośny, dokuczliwy, wyciskający z serca wszystko, co ważne, kurczący je do wielkości piłki pingpongowej, małej, kruchej, pustej w środku. Wszystko powróci. Następna szansa wkrótce. Czy dam wtedy radę? Zadawałam sobie to pytanie już tylekroć, za każdym razem obiecując, że dam. Dam radę! Tymczasem kolejny raz stchórzyłam. Jak przerwać to błędne koło, ciąg wciąż powtarzających się zdarzeń?
Jem obiad, naleśniki z serem, moje ulubione. Jest ciepłe, przytulne popołudnie. Popołudnie spędzone wśród swoich. Powietrze drży. Rodzina jest największą wartością, powtarzam w myślach jak mantrę. Nie wolno mi o tym zapominać, inaczej przepadnę, zginę wśród mgły. Tyle razy słyszałam te słowa. Ludzie umieszczają je na transparentach. Rodzina najważniejsza! Powinnam wytatuować to sobie na skórze.
- Halo, tu ziemia! - słyszę wesoły, dobrze znajomy głos. - Może wybralibyśmy się na zakupy?
Nie znoszę zakupów, ale Adam o tym nie wie. Chce sprawić mi przyjemność. Nowy ciuch polepsza samopoczucie każdej kobiety. Telewizyjny slogan. Działa jak kieliszek brandy. Pobudza. Kupimy kilka bluzek, bieliznę, głównie dla mnie. Kolejne rzeczy na wieszaku w szafie, kolejne, których nigdy nie założę.
- Tak, jedźmy - odpowiadam.
Robię to dla niego. Nie zasłużył na prawdę. Źle... Nie zasłużył na ból, a prawda byłaby bolesna. Całuje mnie w czoło, potem w szyję. Odsuwam się, delikatnie, niby żartem. Przełykam ostatni kęs naleśnika, idę do łazienki, myję ręce, twarz... Spoglądam w lustro. Obce oczy, maska, trudno ją zmyć, staje się to coraz trudniejsze.
Jesteś mistrzynią kamuflażu jak ta Cyganka, myślę, odwracając się od lustra. Jest mi niedobrze. Czuję napływającą falę mdłości. Brzuch pulsuje. Gorąco, coraz goręcej. Pot. Nogi słabną. Nie chcą mnie dźwigać. Niepotrzebny strup ciała. Siadam na taborecie i pochylam się, kulę jak gąsienica dotknięta źdźbłem trawy, mała, zielona, wystraszona, która tylko to potrafi, uciekać, kryć się w sobie, nic więcej. Jestem tchórzem.
- Kochanie - słyszę zza drzwi. - Kochanie, długo jeszcze? Którą ci wziąć torebkę?
Wszystko jedno... Jest mi wszystko jedno! Nie mogę mu tego powiedzieć. Zamiast głęboko oddychać, zaciskam usta. Muszę poczekać.
- A może plecak? Ten pomarańczowy... - głos nie daje spokoju, wwierca się w świadomość, zdaje się trafiać w każdy nerw.
Zatykam uszy. Nie pomaga...
- Kochanie?
Powinnam się teraz odezwać. Adam nie lubi, gdy milczę. Mówienie jest dla niego objawem zdrowia. Milczenie niepokoi, zatrważa.
- Mów do mnie - upomina się zawsze.
- Ale co? - pytam. - Co mam mówić?
- Nie wiem! Po prostu mów... Co w pracy? Jak się czuje twoja matka? - tłumaczy wyraźnie zdenerwowany. - Wszystko jedno co! Lubię, gdy opowiadasz o sobie, o nas...
O nas... Tam, gdzie utknęłam, nie ma nas, jest za to ból, strach i szansa, aby z tym skończyć.
- Zaraz wyjdę - uspokajam go. - Wyczeszę włosy, pomaluję usta.
- Bez tego jesteś piękna.
Wiem, że się uśmiecha, gdy to mówi. Dowcipkuje. Dobrze. Znowu się udało. Coraz trudniej...
Jedziemy ruchliwą szosą. Przed i za nami kawalkada brudnych aut. Powietrze szare, przymglone, cuchnące spalinami. W radiu śpiewa Czesław Niemen, "A my, jak we śnie, jak we śnie, jak we mgle." Dosłownie. Jak we mgle...
- Szef dał mi urlop - mówi nagle Adam. - To tylko cztery dni, ale może byśmy gdzieś wyjechali? Chyba najlepiej w góry, co? W Bieszczady...
Mówić, trzeba mówić, żeby uśpić jego czujność. "Na co nam świat, na co czas, to wszystko trwa obok, obok nas". Lubię tę piosenkę.
- Na co nam świat, na co czas... - powtarzam szeptem, a potem już głośno: - Wspaniale!
Mam suchy, drewniany głos. Adam zerka na mnie, jeden, dwa, trzy razy, liczę w myślach. Coś go zaniepokoiło. Szybko odwracam twarz. Patrzę za okno. Na płachetce brudnego śniegu stadko wron, a może gawronów, nigdy ich nie rozpoznaję. Chciałabym, żebyśmy się zatrzymali. Chciałabym popatrzeć na nie przez chwilę, ale nie, lepiej nie.
- Nie cieszysz się? - pyta Adam, a ja zaczynam panicznie szukać słów. Zgubiłam wszystkie, mam pustą głowę.
- Alu, mów do mnie...
I znowu to samo. Oślepiający blask styczniowego słońca. Zmarznięte grudki śniegu chrzęszczą pod stopami. Jestem po pracy. Spieszę się. Matka odchodzi pewnie od zmysłów. Mam dla niej w torebce coś specjalnego, książkę, stary romans Stephanie Laurens. Nerwowo sięgam do kieszeni, wyciągam telefon i spoglądając na ekranik, przyspieszam. Jest już późno. Słyszę dźwięk hamującego nieopodal samochodu, trzask otwieranych drzwi.
- Złociutka, zapnij mi perły na szyi, bo palce za grube - rozlega się znajomy, piskliwy głos Cyganki.
Nie patrzę w jej stronę. Czarne, smutne oczy mogłyby pozbawić mnie odwagi. Podchodzę bez wahania. Na ustach starej wykwita uśmiech bezmiernej ulgi. Ryba bierze. Złociutka ryba. Tego właśnie pragnęła - szybkiej reakcji dobrego, naiwnego serca... Serca, które można łatwo oszukać...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Niebieska marynarka

Ciało siedziało tam nadal. Wciśnięte między dwie tłustawe matrony ociekające głupawym zachwytem, mdłym oddaniem pustej idei, wyglądało j...