- To rudera! I okolica nieciekawa… - Walenciak nagle ściszył
głos i rozglądając się na boki, jakby w obawie, że ktoś ich podsłuchuje, dodał:
- Pani Agnieszko, proszę się nie upierać. To nie miejsce dla kobiety. Odkąd
pamiętam chałupa stała zawsze pusta. We wsi mówili, że tutaj straszy, że diabły
po lesie grzybiarzy na mokradła zwodzą, ale wie pani, ludzie różne bzdury
plotą…
- Ano plotą, panie Walenciak – odpowiedziała, muskając
starą, płócienną serwetę niedbale zarzuconą na dębowy stół. – Zamierzam przeprowadzić
tutaj remont, a pana proszę o pomoc. Sama nie wiem, od czego zacząć! Tyle tutaj
roboty!
- Co mam nie pomóc – rzekł Walenciak. - Skoro taka pani
wola, ale powtarzam, że to pieniądze wyrzucone w błoto. Ten las… ech, ludzie
różnie mówią!
- Zapomniany las – szepnęła w zamyśleniu. – Zapomniany dla
kogoś, kto chce zapomnieć…
Chyba nie usłyszał, bo skuliwszy się w sobie, ciągnął
drżącym głosem:
- Pani Agnieszko, teraz taka moda wśród miastowych, że
sprzedają mieszkania w blokach i ciągną na wieś, a za nimi cały zgiełk i smród
ich dotychczasowego życia. My tu gospodarzymy z dziada pradziada i szacunek do
natury mamy. Matka zawsze mnie przestrzegała, żebym do lasu na mokradłach nie
chodził, do opuszczonej chałupy nie zaglądał. W czasie wojny Niemcy partyzantów
tutaj rozstrzelali, pogrzebać ich nie pozwolili. Ciała leżały na polanie w
słońcu. Las sam pogrzeb im urządził. Na cmentarzu nie godzi się budować życia.
Uśmiechnęła się. Całe jej życie usiane było przecież
mogiłami. Śmierć towarzyszyła Agnieszce na każdym kroku, uparcie szła jej
śladem, zawsze uderzając celnie, w samo serce. Pora przestać uciekać.
Wystarczyło jedno spojrzenie, by stara, drewniana chałupa utkana dziurami jak
sito, stała się jej bliższa niż cokolwiek na świecie. Jakże były do siebie podobne,
naznaczone ranami, stare, samotne, zmęczone. Nie było się nad czym zastanawiać.
Decyzję podjęła od razu. Bez żalu rzuciła szybką, błyskotliwą karierę w jednej
z warszawskich firm, sprzedała mieszkanie i przyjechała tutaj, na sam kraniec
świata. Zostanie. Ten las ją przyjmie jak przyjął ciała pomordowanych
żołnierzy.
Walenciak umilkł. Czuła na sobie spojrzenie jego jasnych,
poczciwych oczu. Nie powiedział nic, czego by wcześniej nie słyszała. Od czasu,
kiedy pojawiła się we wsi, on jeden jej sprzyjał, przyjął pod dach, ugościł i
chronił zawzięcie przed nieufnością sąsiadów.
- Ze strachu to robią – mawiał, gdy ludzie, żegnając się
znakiem krzyża, uciekali przed nią w popłochu. – Przywykną… Trzeba czasu, na
wszystko trzeba czasu.
Powtarzał te słowa jak jakąś mantrę. Poczciwy chłop gotowy
przychylić jej nieba, byleby zmieniła zamiary. Pomysł osiedlenia się na
Słonecznej Polanie, bo tak w myślach nazwała ten zapomniany przez ludzi skrawek
ziemi, od początku nie spodobał się Walenciakowi ani jego żonie. Na różne
sposoby próbowali ją odwieść od zamiaru zamieszkania na odludziu.
- A bo to nie ma innych miejsc? – sarkała Jagna
Walenciakowa, krojąc słoninę na smalec. – Pani Agnieszko, a chociażby u nas…
Chałupa duża, dla wszystkich znajdzie się kąt! Po co kusić złe? Na moczarach
podobno sam czart grasuje…
Znała już mnóstwo takich opowieści, mrocznych, pełnych
okropieństw, duchów, strzyg i diablików, opowieści, od których jeżyły się na
głowie włosy, a serce truchlało w piersi. Co dzień dochodziły nowe. Umyśliła
sobie, że gdy już osadzi się tutaj na dobre, spisze te wszystkie historie i
pośle Jankowi, znajomemu jeszcze z czasów pracy w wydawnictwie, dobrych,
szczęśliwych czasów. Westchnęła, chyba zbyt głośno, bo Walenciak chrząknął i
poruszył się niespokojnie.
- Pani Agnieszko - usłyszała niepewny głos starego - trzeba
czasu...
- Wiem - przerwała mu i spoglądając przez okno na ciemną
ścianę lasu, powiedziała: - Dach dziurawy, koniecznie musimy załatać, wstawić
nowe okna i drzwi, uprzątnąć ten bajzel! Dobrze by było zacząć od jutra, tylko
że sami nie damy rady. Ludzi nam trzeba. Zna pan może kogo?
Walenciak znowu chrząknął, a potem drapiąc się intensywnie
po masywnym karku, począł spacerować między rozrzucanymi po izbie sprzętami.
- Ano... - zaczął - sama pani wie, ludzie się boją. Będzie
ciężko, ale gdyby pani zmieniła zdanie i tę chałupę po starej Jóźwikowej
wzięła, na pewno przekonaliby się, pomogli, a tak...
- Panie Stanisławie - rzekła z uśmiechem - postanowiłam
adoptować Słoneczną Polanę. Czuję, że ona mnie akceptuje. Pasujemy do siebie.
Jakby w odpowiedzi dobiegł ich uszu melodyjny trel jakiegoś
ptaka.
- Słyszy pan? Pięknie, prawda? To słowik! - zawołała. - Jego
śpiew przynosi szczęście.
Walenciak stanął w kącie, wsparł się łokciem o starą komodę,
aż skrzypnęła i zwróciwszy twarz do okna, zaczął wsłuchiwać się w świergot
leśnego śpiewaka. Jego przysadzista postać wydawała się Agnieszce w tej chwili
nieco komiczna. Grube ramiona, szerokie bary, zmierzwiona broda w kolorze wypłowiałego
lnu nadawały mu wygląd przerośniętego krasnala. We wsi uchodził za mędrca,
bardzo go ceniono, szczególnie za wiedzę i doświadczenie, ale i za dowcip,
niezwykle cięty język. Dziwny to był człowiek, czasem małomówny, czasem
szorstki, jednocześnie dobry i prostoduszny. Ktokolwiek miał jakiś kłopot,
potrzebował rady, pszczelego miodu albo po prostu chciał pozbyć się bolącego
zęba, szedł do Stanisława Walenciaka. Gdy przed trzema miesiącami Agnieszka
przyjechała do Sokolnik z zamiarem napisania artykułu o rzadkich gatunkach
ptaków i roślin, nie spodziewała się, że zwiąże swój los z losem tego
osobliwego starca. Dla niej był jak ojciec.
- To dusza jakiegoś nieszczęśnika woła o pomoc - szepnął,
wyrywając ją z zamyślenia. - Późno już, wkrótce zmierzch. Pani Agnieszko,
wracajmy lepiej do wsi. Nie ma co po ciemku włóczyć się po lesie, jeszcze
jakieś licho przywleczemy do chałupy za sobą.
Straszyli wszyscy, na każdym kroku stare podania, gusła,
tajemnicze obrzędy z pogranicza czarnej magii, wianki z ziół, gałązki i
dzwoneczki przy drzwiach, zaklęcia szeptane przy zasłoniętych oknach. W ciągu
tych zaledwie kilku tygodni napatrzyła się i nasłuchała niemało.
- To tylko słowik - powiedziała. - Nie wstyd panu tak mnie
straszyć? - dodała, grożąc mu filuternie palcem.
- Ja tam swoje wiem, pani Agnieszko - mruknął. - Zbierać się
trzeba! Berta i po omacku do domu wróci, ale...
Nie dokończył, tylko nacisnął kapelusz na głowę, westchnął
głęboko i ruszył szybko do wyjścia.
Rzeczywiście, słońce było nisko nad horyzontem. Jego ostatnie
promyki, zagubione wśród zbitej masy gałęzi, nie docierały już do polany,
tonęła w głębokim cieniu.
Berta nie podzielała zaniepokojenia swego pana, skubała
spokojnie trawę, wybierając spośród zielska co smaczniejsze źdźbła mniszka i
koniczyny. Była to stara klacz pociągowa, można powiedzieć emerytka, którą
Walenciak zaprzęgał tylko do wozu. Nawet jeśli podczas drogi przysnęło się
gospodarzowi, szła równo, bez szaleństwa, zawsze trafiając do domu. Na widok
pana Stanisława delikatnie zakołysała ogonem.
- Najadłaś się, maleńka? - zapytał pieszczotliwie, głaszcząc
ją po grzywie. - Na nas pora!
Klacz potrząsnęła łbem i prychnęła kilka razy jakby na znak,
że się zgadza. Tych dwoje rozumiało się doskonale.
W zagrodzie Walenciaków nie brakowało zwierząt. Po podwórku
biegał Łatek, zwinny kundel, mistrz w gonieniu i osaczaniu dzikiej zwierzyny,
szczególnie cięty na dziki, które wiosną i jesienią podchodziły prawie pod samą
chałupę, pustosząc ogródek warzywny. Na zapiecku sypiał kocur Gacek, w
spichlerzu grasowały myszy, a w stajni stadko kóz na czele ze starym capem
Mojżeszem. Jagna Walenciakowa dbała o przychówek, zwłaszcza o drób. Kury,
kaczki, indyki szły za gospodynią zwartym szeregiem, donośnie gdacząc. Berta
była ulubienicą gospodarza. Jak silna łączyła ich więź, ocenić mógł tylko ktoś,
kto widział tych dwoje obok siebie. Agnieszka przyglądała im się zawsze z
fascynacją. Tak też było i tym razem. Stojąc w drzwiach leśnej chaty, patrzyła,
jak Berta żywo reaguje na każde słowo gospodarza, jak wesoło wtedy strzyże
uszami, macha ogonem z boku na bok.
- Dasz radę, maleńka. Dasz radę. Ty jedna odważna, ty
jedna... - powtarzał Walenciak, zaprzęgając klacz do wozu.
Gdy ruszyli, nad polaną unosiła się już lekka, wilgotna
mgła, znacząc ziemię bladymi pasmami. Wóz z cichym skrzypieniem zagłębił się w
mrok lasu. Wieczór nadchodził szybko. Agnieszka miała wrażenie, że szybciej niż
zwykle. Kiedy znaleźli się wśród drzew, poczuła przenikliwy chłód, sięgnęła
więc po leżący na siedzeniu koc, okryła się nim szczelnie i zaczęła rozglądać
wokół. W promieniu kilku kroków nie widziała nic oprócz gęstniejącej z chwili
na chwilę ciemności. Wszystko w okamgnieniu zamazywało się, zatracało kształty,
przeobrażało w jedną, wielką, nieprzeniknioną, sięgającą nieba, ścianę czerni.
Walenciak zapalił przytroczoną do wozu lampę naftową. Blade światło rozproszyło
mrok. Jechali w milczeniu, wsłuchując się w odgłosy lasu i własne myśli. Berta
szła wolno.
Agnieszka zamknęła oczy. Jeszcze nie tak dawno siedziała w
pustym mieszkaniu na Mokotowie, rozpamiętując przeszłość. Warszawa miała być
dla nich szansą na nowe życie. Krzysztof znowu zaczął rzeźbić, a ona rzuciła
się w wir pracy w firmie, potem przyszedł awans. Kupili mieszkanie, samochód.
Wszystko się układało. Po tym wszystkim, co przeszli, znowu zaczynało być
normalnie, przynajmniej bardzo się starali, by tak właśnie było. Policja już
dawno umorzyła śledztwo, a oni… no cóż, oni pragnęli zapomnieć. Nie zapomniała.
Koszmar wracał, a w sercu ciągle tliła się nadzieja.
Czasem wystarczyły odgłosy zabawy dobiegające z osiedlowego
podwórka albo widok niebieskiej, pluszowej narzutki na dziecięcym wózku, by
nadzieja na odnalezienie Bartusia całego i zdrowego na nowo w niej odżyła.
Wychodziła z domu i zupełnie jak wtedy, zaraz po porwaniu, całymi godzinami
chodziła po mieście lub wystawała na placu zabaw, wpatrując się w dzieci. A
potem ten straszny wypadek Krzysztofa, pogrzeb, pojedyncze obrazy widziane
jakby przez mgłę, depresja, długie miesiące spędzone w zakładzie
psychiatrycznym, leczenie i powolny powrót do rzeczywistości. Los nie
oszczędził jej niczego. Jakby nie dość się nacierpiała…
- Stój, stóóój maleńka! Stój… - Usłyszała nagle głos
Walenciaka dobiegający jakby z oddalenia. Koła cicho skrzypnęły, wozem
szarpnęło. Zatrzymali się.
- Co się stało, panie Stanisławie? – zapytała Agnieszka,
odpychając od siebie bolesne wspomnienia.
Rozejrzała się, próbując przeniknąć wzrokiem otaczającą ich
czerń, ale las krył skrzętnie swoje tajemnice.
Walenciak nie odpowiedział, machnął jedynie ręką, dając do
zrozumienia, aby została na miejscu. Powoli zszedł z kozła. Patrzyła, jak
ostrożnie, trzymając się lotry wozu, ruszył do przodu. Klacz niespokojnie
strzygła uszami. Poklepał ją uspokajająco po zadzie, a ona prychnęła na znak,
że ufa mu bezgranicznie.
- Nooo, maleńka, przecież nie chcemy, by mu się stała jakaś
krzywda, prawda? – powiedział, schylając się.
W nikłym świetle lampy Agnieszka dojrzała, jak mężczyzna
podnosi z ziemi jakieś zawiniątko. Musiało leżeć na drodze. Może spróchniały
pień, stara szmata albo zwierzę, które spłoszone hałasem wbiegło wprost pod
końskie kopyta.
- Skąd żeś się tutaj wziął, biedaku? - zapytał stary, kładąc
na derkę swoje znalezisko. - Gdyby nie Berta, byłoby po tobie...
Wilczek mógł mieć ze trzy, cztery tygodnie.
- Musiała go odtrącić matka - stwierdził Walenciak i
przysunąwszy bliżej lampę, zaczął przyglądać się zwierzęciu. - Cały pokaleczony
i ledwo zipie! Bez watahy nie przeżyje!
Rzeczywiście, mały był skrajnie wycieńczony, z ranami na
grzbiecie i kończynach. Delikatnie pogłaskany po pyszczku na chwilę otworzył
zaropiałe ślepia. Nie bój się, nieboraku, pomyślała Agnieszka, teraz należymy
już do siebie.
- Panie Stanisławie - powiedziała - ten las pragnie mi coś
ofiarować na powitanie i ja przyjmuję ten dar ze szczerego serca. Od jutra
ruszamy z remontem.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz