14 kwietnia 2017

Ekspres do kawy fr.2


Z czasem spośród wielu gatunków kawy upodobałam sobie jeden, arabikę o smaku korzennych przypraw. Napar sporządzany ze świeżo zmielonych ziaren z odrobiną mleka i cukru przypadł mi do gustu do tego stopnia, iż zrezygnowałam z innych. Piłam go kilkakrotnie w ciągu dnia, z małymi ograniczeniami w pracy, gdzie obowiązywała, obok przynależnej każdemu pracownikowi piętnastominutowej przerwy zwanej śniadaniową, dodatkowa dziesięciominutowa, w większości przypadków spędzana przez wszystkich przy filiżance kawy parzonej w dużym, wielofunkcyjnym ekspresie ciśnieniowym z montowanym młynkiem. Urządzenie, zakupione za składkowe pieniądze, postawiono, z powodu braku innego miejsca, w pomieszczeniu z ksero, na stoliku pod oknem, obok starego, rozklekotanego czajnika, pamiątki z czasów PRL-u. Nowoczesny ekspres spełniał wszelkie nasze oczekiwania. Ci, którzy oprócz tradycyjnej "małej czarnej" lubili różne jej wersje mleczne, z pomocą dyszy do spieniania mleka mogli przygotować sobie puszyste cappuccino albo delikatne latte. Ekspres automatycznie, dzięki zaawansowanym rozwiązaniom technologicznym, samodzielnie dobierał odpowiednie parametry parzenia kawy: grubość ziaren, ilość wody oraz temperaturę. Stan błogości nie trwał jednak długo. Wraz ze zmianą kierownictwa do firmy weszły nowe zwyczaje, by nie powiedzieć - nakazy i zakazy. Jedną z pierwszych reform nowej szefowej była likwidacja dodatkowej przerwy na kawę. Wśród pracowników zawrzało. Natychmiast podjęto negocjacje, a kiedy żądania nie zostały wysłuchane, zapadła decyzja o strajku. Wyniki referendum, przeprowadzonego wśród gremium kawoszy, tylko utwierdziły mnie w przekonaniu, że protest będzie jedyną, słuszną i legalną formą osiągnięcia celu. Wszyscy byliśmy przecież zdeterminowani i zgodni co do tego, że przywilej praktykowany przez lata staje się prawem. Nie mogło się nie udać.
A więc strajk! W świecie absurdu jedyna alternatywa. Do pomieszczenia z ksero mało kto dziś wchodzi. Właściwie to od rana jestem jedyną pracownicą, która tutaj weszła. Pozostali zrezygnowali ze strajku. Nie wiem dlaczego. Może przestali lubić kawę... Teraz to nieistotne. Przez kilka godzin mam te kilkanaście metrów kwadratowych tylko dla siebie. Czyż nie jest to uśmiech losu? Królowa, myślę o sobie i rozpieram się wygodnie w fotelu. Nie ukrywam, samotność z wyboru jest mi dzisiaj na rękę. Wparowałam tutaj o siódmej rano i nie zamierzam ruszać się stąd do piętnastej. Żadna siła nie usunie mnie z tej oazy spokoju. Tamci za ścianą to już przeszłość. Należą do zupełnie innej rzeczywistości. Dla mnie liczy się tylko tu i teraz... Mówiąc językiem traperów, obóz rozbiłam niedaleko źródła, w tym przypadku obok stolika, na którym stoi ekspres do kawy. Od razu klapnęłam w wyściełany fotel biurowy i siedzę w nim już od dwóch godzin. Przeliczając na ilość wypitych "małych czarnych", zbliżam się do jednej czwartej dystansu, jaki mam dziś do pokonania. Za oknem siąpi deszcz. Słyszę, jak krople uderzają miarowo w blaszany parapet. Miły dla ucha szum. Uspokaja. Przeglądam książkę. Wreszcie mogę cieszyć się nią do woli, bez najmniejszych wyrzutów sumienia, że marnotrawię cenne chwile na drobiazgi. Babcia Franciszka byłaby zadowolona. Nadal uważam, że jej poradnik "Jak w pięć godzin zrobić sweter na drutach" powinien trafić na listę bestsellerów.
Przód i tył swetra gotowe, zostały jeszcze rękawy. Według poradnika mieszczę się w przewidzianym na tę czynność czasie, a nawet mam lekką nadwyżkę. Jeśli dalej pójdzie tak dobrze, sweter w kolorze płatków niezapominajek będzie gotowy za około półtorej godziny. Mąż ucieszy się. Ładnie mu w błękitnym, a mimo to chodzi zawsze ubrany w szarości. Pora na przerwę. Wbijam druty w kłębek wełny, odkładam je na półkę i z uśmiechem zaczynam przerzucać strony poradnika do początku. Na okładce pod wytłuszczonym grubą czcionką tytułem wydawca umieścił zdjęcie autorki. Babcia Franciszka wygląda na nim dokładnie tak, jak ją zapamiętałam. Siedzi na swoim ulubionym kuchennym taborecie, miał jedną nogę krótszą i chybotał się przy byle ruchu, i sącząc z filiżanki kawę, spogląda z dobrotliwym uśmiechem w okno, zapewne na pelargonie, które obsypane kwieciem różowią się na tle szaroburego nieba. Babcia kochała kwiaty. Rozmawiała z nimi chętniej niż z ludźmi. Jestem do niej pod tym względem podobna, tak przynajmniej twierdzi moja matka w chwilach, kiedy się na mnie wścieka.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Niebieska marynarka

Ciało siedziało tam nadal. Wciśnięte między dwie tłustawe matrony ociekające głupawym zachwytem, mdłym oddaniem pustej idei, wyglądało j...