O świcie Walenciak zapukał do drzwi na poddaszu. Kiedy
Agnieszka pojawiła się we wsi, obydwoje z Jagną uzgodnili, że dziennikarka
zamieszka właśnie u nich, w pokoju Antosia, ich nieżyjącego syna.
- Jemu ta izba nie będzie już potrzebna - powiedział wtedy Walenciak
- a ona, biedaczka, odpocznie sobie tutaj od miejskiego zgiełku, sił nabierze i
może od nowa życie ułoży, bo po wielkim bólu kiedyś przecież i ukojenie przyjść
musi. Co by to było, gdyby nas Bóg tylko samym cierpieniem doświadczał, a
radości dla serca skąpił?
Antoś zginął przed trzema laty przygnieciony przez drzewo w
lesie. Od tego czasu izba na poddaszu stała pusta. Nie zaglądali do niej, bo i
po co...
- Jestem gotowa, panie Stanisławie! - usłyszał wołanie
dobiegające zza drzwi. - Zaraz zejdę!
Dopięła swego. Wieczorem, zaraz po powrocie ze Słonecznej Polany, zaszedł do
braci Zarębów, którzy zajmowali się we wsi ciesielką. Dobrzy byli w fachu, o
innych by nie zabiegał, nie prosił się jak dziad jakiś. Nie dla siebie prosił,
ale dla niej, bidulki... Widział, jak bardzo zależy jej na tej starej,
zapomnianej przez wszystkich chałupie. Bracia nie kwapili się do roboty. Nosem
kręcili, a to że czasu nie mają, bo dach u Bednarskich kończyć będą, a to że
żniwa wkrótce. W końcu zgodzili się. Musiał jednak przyobiecać, że księdza
proboszcza ze sobą zabiorą, a ten na miejscu stosowne egzorcyzmy odczyni,
chałupę wodą święconą pokropi i moce nieczyste precz przegoni. Młodzi a jacy
zabobonni ci Zarębowie, pomyślał, schodząc do kuchni, gdzie Jagna akurat
podgrzewała mleko dla wilczka. Dziwne to było zwierzę, wychudzone, osłabłe,
ledwo ślepia otwierało, a w nocy, nie wiadomo jakim sposobem, widocznie
resztkami sił powlokło się po schodach na poddasze i pod drzwiami pokoju
Antosia na gołych deskach legło.
- Jak jakieś wierne psisko - stwierdziła Jagna, kładąc malca
koło pieca. - A przecież to dzikie, ludzkiej ręki nie zna...
Zanim ruszyli do lasu, Agnieszka nakarmiła sierotę kozim mlekiem. O ile
szczenię nie chciało tknąć jedzenia od gospodyni, zaczęło ze smakiem zlizywać
cieplutkie jeszcze mleczko z ręki Agnieszki, ona zaś głaskała je pieszczotliwie
po sierści, chwaliła i zachęcała.
- Dobry wilczek - szeptała. - Jedz, maluchny, kochany,
jedz... Będziesz zdrowy!
Walenciakowie przyglądali się tym dwojgu z prawdziwym wzruszeniem.
Dziwili się też ogromnie, że dzikie zwierzę niczym oswojone z takim zaufaniem
je z ludzkiej ręki.
- Pani to ma prawdziwy dar - rzekła w końcu Jagna. - Ten
osesek od razu się poznał na dobrym człowieku.
Z zewnątrz dobiegł głośny warkot silnika samochodowego, jednocześnie dało się
słyszeć ujadanie Łatka, który zwykł jako pierwszy powiadamiać gospodarzy o
wejściu obcego na podwórko. Na domowników nigdy nie szczekał. Podskakiwał za to
radośnie, obiegał, wracał, węszył i merdał ogonem, pragnąc wszelkimi sposoby
wyrazić swoje zadowolenie. Wilczek zaniepokojony także uniósł głowę, postawił
czujnie uszy i zaskowytał żałośnie. Warkot ucichł równie szybko, jak się
rozległ, zaś w jego miejsce pojawiły się podniesione głosy ludzkie.
- Oho! Komu w drogę, temu czas! - rzekł Walenciak, wstając z
ławy. - Bracia Zarębowie przyjechali ciągnikiem!
Jagna również porwała się na nogi i zaczęła pakować jedzenie
do dużego, wiklinowego kosza. Uwijała się przy tym jak mrówka. Kosz zdawał się
pęcznieć w oczach. Czego w nim nie było! Zawiniątek bez liku. Agnieszka
dostrzegła pęto dobrze uwędzonej kiełbasy, dwa bochenki chleba, duży słoik
ogórków kiszonych, pomidory, masło, kotlety schabowe. Na koniec Walenciakowa
wyjęła z kredensu butelkę wypełnioną po sam korek jakimś jasnobrązowym płynem i
mrugnąwszy do Agnieszki, powiedziała półgłosem:
- A to na polepszenie humoru! Tylko nie za dużo, co najwyżej
kieliszek, dwa, bo to mocna przepalanka, ze spirytusu! Potrafi uderzyć do głowy
niejednemu chłopu, choćby i temu wprawionemu, a co mówić takiej chudzinie!
- Pani Walenciakowa - przytuliła ją Agnieszka - co ja bym
poczęła bez waszej pomocy! Nie wywdzięczę się chyba do końca życia! Jesteście dla mnie jak rodzina!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz