Kawę
lubiłam od zawsze. Matka mieliła ją w starym, odziedziczonym po babci
Franciszce młynku, który rzęził głośniej od dziadkowego fergusona. Mniej więcej
raz na tydzień ojciec z prawdziwym oddaniem reperował to przedpotopowe
urządzenie, ani myśląc o zastąpieniu go innym, nowocześniejszym, zaopatrzonym w
regulację grubości mielenia. Młynek babci Franciszki był po prostu
niezastąpiony. Rodzinna pamiątka z duszą. Pamiętam, że ilekroć mielił,
zatykałam uszy watą, aby nie słyszeć głośnego, wwiercającego się w mózg
warczenia mikroskopijnego silnika. Klęczałam na drewnianym, rozchybotanym
taborecie kuchennym, cierpliwie czekając, aż matka uniesie brudne wieczko
młynka. Natychmiast, niemalże z prędkością błyskawicy, po niewielkim
pomieszczeniu rozchodził się intensywny zapach świeżo zmielonej kawy. Chłonęłam
go całą sobą. Ten aromat jest we mnie do dziś. Obok zapachu rozgniatanych
palcami cytrusowych skórek jeden z najprzyjemniejszych z czasów dzieciństwa.
Towarzyszył mi przez lata.
12 kwietnia 2017
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Niebieska marynarka
Ciało siedziało tam nadal. Wciśnięte między dwie tłustawe matrony ociekające głupawym zachwytem, mdłym oddaniem pustej idei, wyglądało j...
-
Kruszyna była tam od zawsze. Rosła niedaleko płotu i co roku wytrwale pięła się ku niebu. Nie wiadomo, skąd wzięło się drzewo, kto je pos...
-
Ciało siedziało tam nadal. Wciśnięte między dwie tłustawe matrony ociekające głupawym zachwytem, mdłym oddaniem pustej idei, wyglądało j...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz