Kolejne spotkanie w drzwiach miejskiego domu kultury
zaskoczyło obydwoje. Było jak w harlequinach, które Stefa namiętnie w owym
czasie czytywała. Mroźne styczniowe popołudnie, pora obiadowa, niewielki ruch
na ulicy i jakaś smętna melodia dochodząca skądś z góry. Ona zdyszana, w
rozpiętym płaszczu, z miską pełną kotletów schabowych, lekko rozczochrana, on w
czapce uszatce, z grubym skoroszytem pod pachą.
- To Szopen - powiedział, gdy mijali się w drzwiach.
- Gdzie? - zapytała zdezorientowana.
- To taki kompozytor - odpowiedział, przyglądając się
schabowemu wystającemu spod foli aluminiowej.
Zaprosił ją na kawę, rozmawiali, a potem jakoś nie mogła
przestać o nim myśleć.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz