Skrzypnęły drzwi. Do
piwnicy wszedł staruch, z trudem dźwigając na plecach duży wór. Zrzucił go z
westchnieniem ulgi, zaświecił światło, po czym zabrał się za porządkowanie
zagraconego pomieszczenia. Zdawał się nie dostrzegać leżącej w kącie
dziewczyny, energicznie pochylał się nad stertą przepróchniałych desek
zalegających na betonowej posadce, brał po kilka i odrzucał na bok, pod ścianę.
Kurwa, taki z niego kaleka jak ze mnie baletnica, psychopata pierdolony,
pomyślała Weronika, patrząc ze wstrętem na starucha. Klęła tylko w jego
towarzystwie. Moja krew, mawiał, słysząc przekleństwa. Rechotał przy tym
obrzydliwie, eksponując czarne, spróchniałe zęby. Zawsze cuchnął tytoniem i
gorzałką. Oszukiwał je przez tyle lat, a matka wiecznie mu współczuła, tłumacząc
kalectwem jego ohydny charakter. Nie był dobrotliwym dziadziusiem rodem z
filmów familijnych, który w niedzielę
zabiera wnuczkę na kręgle, kupuje jej watę na patyku albo daje stówę na lody,
raczej kolejnym wcieleniem Freddiego Kruegera. Robota starego początkowo wydała
się Weronice bezcelowa, wkrótce jednak spod warstwy staroci wyłoniły się grube
drzwiczki, tajemne wejście do podziemnej skrytki. Staruch zmiótł resztki z
pokrywy, podważył ją jakimś żelastwem i uniósł, zachichotał na znak
zadowolenia, po czym wsunął do otworu
pękaty worek. Weronika usłyszała głuche uderzenie.
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Niebieska marynarka
Ciało siedziało tam nadal. Wciśnięte między dwie tłustawe matrony ociekające głupawym zachwytem, mdłym oddaniem pustej idei, wyglądało j...

-
Wracała. Adam miał po nią wyjechać na dworzec. Zupełnie jak za studenckich czasów, pomyślała, tylko tym razem nie będzie margerytek ani nam...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz