Na mogile, wśród badyli uschniętych pokrzyw, rósł bukszpan, ten sam, który zasadziłam przed wyjazdem. Rozwinął się przez te lata w okazały krzew o ciemnozielonych, drobnych, eliptycznych liściach. Ojciec uwielbiał rośliny, bukszpan szczególnie. Wierzył, że krzew oczyszcza, chroni i odblokowuje ukrytą w człowieku energię. Gałązki bukszpanu leżały na werandzie, okiennych parapetach, przy każdym progu. Ojciec sadził go wszędzie, w ogrodzie, sadzie, wzdłuż ogrodzenia, w wielkich donicach na werandzie, a ja patrzyłam z fascynacją, jak wielkimi ogrodowymi nożycami przycina roślinę i formułuje z niej różne kształty. Wyczarowywał je dla mnie, potem opowiadał historie z nimi związane. Każda inna, jedne wesołe, drugie smutne albo przerażające. Zielone rzeźby ożywały w tych opowieściach. Z mniejszych okazów bukszpanu powstawały kule, duże zamieniały się w zajączki, koty i psy.
Kiedyś ojciec z ogromnego krzewu rosnącego na wzniesieniu przy domu uformował wilka. Zwierz wyglądał naprawdę groźnie z zadartym ku niebu pyskiem i sterczącymi czujnie uszami. Długi czas bałam się tej rzeźby, szczególnie nocą, gdy przy pełni księżyca olbrzymia czarna sylwetka wilka rysowała się na tle gwiaździstego nieba, a z oddali dochodziło przeciągłe wycie współplemieńców.
Fajne, do zaczytania się i zapomnienie się też. :)
OdpowiedzUsuń